O powierzchniowych wyprawach grotołazów słów kilka
| ||||
Dzień 1: 3 sierpnia. Marcin wpada z impetem na lotnisko i w ostatnim momencie kupuje bilet i lecimy, z perspektywą spędzenia kilku godzin na lotnisku w Moskwie, gdzie Magda Z. spełnia się klejąc kopię zapasową mapy (skserowaną na szybko, w postaci ooolbrzymich arkuszy A4). | ||||
W środku nocy dolecieliśmy do Delhi. Z powodu panujących sprzyjających warunków atmosferycznych (ciepłota okropna), spędziliśmy niezwykle "klejącą" się noc na lotnisku, a następnie z samego rana wpakowaliśmy się do autobusu do Manali (stacja pośrednia w drodze do Leh) - również bardzo klejącego - ubrania kleją się do Ciebie, ty do siedzenia, a sąsiad do Ciebie, no i super!!!. Generalnie czujemy się jak małpki w ZOO - żadnej białej twarzy w okolicy - tylko my i wielkie zdziwienie Hindusów, że nie wynajęliśmy jeepa. | ||||
Dzień 3: 5 sierpnia. 5 rano Manali. Szybki prysznic, herbatka i o 7.30 jedziemy dalej do Keylong. Pada, leje, przejaśnia się, pada, leje......... i cudne widoki, które rekompensują wszystko. Wspaniała jest ta High - way. | ||||
Dzień 4: 6 sierpnia. 4.30 autobus. Co za rzeź. No i mamy zmianę pogody - leje. Wieczorem mamy być w Leh - celu naszej podróży. Ale jak się okazuje, tylko mamy być.
A w między czasie okazuje się, że nigdzie nie pojedziemy, ponieważ droga jest zamknięta z powodu schodzących lawin błota i kamieni. Mili oficerowie zaprosili nas na herbatkę i ciasteczko na teren jednostki. No i tak spędzając sobie czas na niczym, dowiadujemy się, że Road is opem!!!!. Pojechali my, za najbliższy zakręt i cóż za widok: 2 ciężkie sprzęty a'la spychaczo - ratraki, kilka autobusów, stado jeepów i cała masa ludzi usiłujących wpaść na pomysł jak przejechać po świeżo spadłej lawinie. No, ale nasz kochany driver, idol autobusu (wydanie Hołowczyca w wersji hardcore) postanawia - jedziemy. Przejechaliśmy jakimś cudem przez coś, co kiedyś było drogą, ścigaliśmy się z dwoma autobusami (nie powiem, że po prawej były przepiękne skarpy). | ||||
Dzień 5: 7 sierpnia.
Po nocy spędzonej niestety w Pang, ruszyliśmy do Leh. Przejeżdżamy przez przełęcz na 5300 m npm - wszyscy cali i zdrowi. Podobno jest niezły ubaw z turystów, którzy nabawiają się podczas podróży różnych dziwnych dolegliwości. Łapiemy kolejną gumę. Sprawna wymiana. Jedziemy. Nie jedziemy, bo nie ma drogi. Wojsko dość sprawnie usypało z kamieni trakt do przejazdu. Jedziemy. Nie jedziemy, bo most jest zasypany przez osuwisko. Kobiety z łopatami usuwają tony błota. Faceci się przyglądają, a my czekamy. | ||||
Dzień 6 - 8: 8, 9, 10 sierpnia. Budzi nas przepiękny ranek w Leh. Całe 474 km z Manali pokonaliśmy w 4 dni. Nieźle. Mamy uroczą i tanią kwaterę u Tybetańczyka. Relaks, zwiedzanie 9 - cio piętrowego zamku królów w Leh i zamku w Shey, z których rozpościerały się widoki na wszystkie strony świata. Trzeba im przyznać - domki budowali sobie w rewelacyjnych miejscach. Zwiedzamy Gompy w Leh, Thiksey, bazary. Zaliczamy wróżbę papugi i dowiadujemy się, na naszej kwaterze w kranu leci woda z amebą. Nie powiem, poranna herbatka z pierwotniaczkiem smakowała wybornie. | ||||
Dzień 9 - 18: 11 - 19 sierpnia.
Wyruszyliśmy w góry. Pierwotnie trek był zaplanowany na dwa tygodnie, ale z powodu bardzo niekorzystnych warunków atmosferycznych musieliśmy opracować nowy wariant. Nie przedostaniemy się do doliny Markli z powodu baaardzo wysokiego poziomu wody w rzeczy, którą po drodze trzeba przekroczyć jakkolwiek się potrafi. Ale nawet konie nie potrafią, więc my to już na pewno. | ||||
Dzień 19 - 21: 20 - 22 sierpnia. Kolejna alternatywna na wysoki poziom wody w rzekach - jedziemy nad jeziora Tso - Moriri i Tso - Kar . Nasz driver okazał się być bardzo sympatyczną osobą, całkowicie niemówiącą po angielsku. Miała być kąpiel w Tso - Moriri na 4 000 m npm, ale z powodu unormowania pogody w górach - leje i jest zimno, nici z pluskania w wodzie. Jezioro jest olbrzymie (3 dni na przejście wokół) i mieni się kolorami tęczy. Wokoło same 5 - cio tysięczniki tu pokryte trawką, tam śniegiem. | ||||
Dzień 23 - 25: 24 - 26 sierpnia. Zmieniamy całkowicie rejon i ruszamy do Padum - stolicy Zanskaru, kolejnego rejonu. Dotarcie tam zajmie nam niecałe 3 dni, - czyli całkiem przyzwoicie. 200 km w 12 godzin jest świetnym czasem. | ||||
Dzień 26 - 31: 27 sierpnia - 1 września.
Wyruszamy z ponad godzinnym opóźnieniem. Przyczyna jest dość błaha - brak zegarków u naszych przewodników i orientacja na podstawie słońca, którego nie było, czyli na czuja.
5 rano - sypie. 6 rano - sypie. 7 rano - sypie i jest masakrycznie zimno (rzeczka zamarła). Czyli No pass i spadamy na dół. Kum - Kum wita nas brakiem wiatru, deszczu i plagą szarańczy. Plan na następne dni - jakoś dostać się do Delhi, czyli należy wydostać się z Padum do Kargilu (jedyne 16 godzin jazdy autobusem klasy De - Lux tzn. wyściełane siedziska i kolana prawie pod brodą i odjazd w godzinach porannych - 2.30 w nocy), potem Jammu i Srinigar (to Kaszmir i wcale nie był w naszych planach) i w końcu Delhi. | ||||
Dzień 32 -34: 2 - 4 września. Jesteśmy w Kargil i zaskakuje nas bardzo stabilna pogoda: leje. I tak w Kargilu spędzamy kolejne 3 dni, snując się z kąta w kąt i czekając na poprawę warunków, bo jak się okazało drogi górskie w powodu deszczu są nieprzejezdne. Nasza próba wydostania się w stronę Srinigaru skończyła się na wpakowaniu się do autobusu o godzinie 1 w nocy, dojechaniu do jakiejś bramki, kłótni hindusów i powrocie około 2 w nocy na dworzec autobusowy. | ||||
Dzień 35: 5 września. No i jakimś cudem i dzięki niesamowitym zbiegom okoliczności (poznanie mnicha buddyjskiego, jeep, lawina kamienista, bieganie z plecakami, piosenki po polsku, koreańsku i laddakhijsku itd.) znaleźliśmy się w środku nocy w Srinigarze. Dzięki magicznym znajomością naszego Lamy zostajemy ulokowaniu na tzw. floating boats na jeziorze Dal Lake. Barki okazały się być jednym z najbardziej luksusowych na jeziorze i generalnie nie za bardzo było nas na nie stać. No, ale w końcu Polak potrafi i udało nam się stargować cenę do 1/4 pierwotnej sumy. | ||||
Dzień 36: 6 września. Plan - znaleźć tańszy nocleg i wydostać się z Srinigaru. Na dworcu porażka - droga do Jammu jest zamknięta (lawiny, deszcz, wody po tyłek) i nie wiadomo, kiedy będzie otwarta i mamy wrócić za 3 - 4 dni dowiedzieć się, co i jak. Stanęło na tym, że wydostaniemy się samolotem za dwa dni. Znaleźliśmy tani jak na Srinigar nocleg, w całkiem przyzwoitych warunkach, do którego niedane było nam się tak wprowadzić. Właściciel barki słysząc, że się chcemy wyprowadzić o mało, co się na nas nie obraził i spuścił nam cenę pobytu do ceny hotelu. Tak więc, zostaliśmy na barce z pięknym widokiem na jezioro, ogródkami podwodnymi, liliami i bajeczną atmosferą, popijając podaną w porcelanie tzw. kaszmiri tea zagryzaną ciasteczkami kokosowymi. | ||||
Dzień 37: 7 września. Wydostajemy się z Srinigaru. Lotnisko to jakiś koszmar. Kilometr przed lotniskiem czeka nas pierwsza kontrola (plecaki do prześwietlenia, a ty do macania). I tak z pięć razy. Żadnych bagaży podręcznych, zapalniczek, baterii itd. I co najdziwniejsze moją zapalniczkę wyrzucili do kosza na śmiecie, a baterii nie chcieli - muszę oddać do depozytu. | ||||
Dzień 38: 8 września.
Delhi. Main Bazar - co za młyn i cała masa tandety. Jakiś hindus uparł się, że musi nam koniecznie sprzedać krzesełko na ryby. Zwiedzamy Old Delhi, Red Fort, Spice market i zakupujemy całą masę przypraw, których korzeni w życiu na oczy nie widziałam. | ||||
Dzień 39: 9 września. Jedziemy do Agry. Pociągiem!!!! - ku wielkiemu zdziwieniu hindusów - bo przecież obcokrajowcy jeżdżą jeepem.
Temperatura zabija: 36 stopni. Hindusi mówią, że nie jest źle i generalnie to powinniśmy się cieszyć. Ciepło to jak jest w granicach 45 - 50 stopni. Rewelka. Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek. Zostaliśmy wystawienie do wiatru przez naszego kierowcę. On tak nadzwyczajnej w świecie się nie pojawił o umówionej godzinie pod bramą ogrodów Taj Mahal. Godzina była dość istotna, gdyż musieliśmy zdążyć na ostatni pociąg do Delhi (następny za dwa dni - czyli w poniedziałek). Suma sumarum dotarliśmy nad dworzec Tuk - tukiem (nigdy bym nie podejrzewała, że coś co wygląda jak troszkę bardziej rozbudowany rower może pędzić z taką prędkością) i pędem na peron. Zziajani, zmachani, zalani potem prawie umarliśmy i się nagle okazało, że pociąg jest opóźniony. Super: czyli jeszcze zdążymy zjeść i wlać w siebie fontannę wody. I nagle, nie wiadomo skąd pojawił się nasz zagubiony kierowca z pretensją, gdzie byliśmy, bo przecież on na nas czekał i tak w sumie to powinniśmy mu zapłacić za resztę kursu. Zaczęło się. Kabaret w pięciu odsłonach:
| ||||
Opuszczaliśmy Indie w wielkim upale, no i jak to Indiach bywa nie obyło się bez jakiejś kolejnej niespodzianki. Tym razem na lotnisku. Dowiedzieliśmy się, że nagle zmieniły sie przepisy dotyczące limitu kilogramów i rzeczy, które można wnieść w bagażu podręcznym. Co najlepsze, przy panu celniku jedna tabliczka informowała o normach według starych zasad, a druga według nowych. Na pytanie, czemu nie zostały zdjęte stare zasady, okazało się, że tak naprawdę to nie wiadomo i winę ponosi roztargnięcie. Po kilkuminutowej dość ostrej i rzeczowej wymianie zdań, okazało się, że nas obowiązują stare zasady dotyczące kilogramów, ale musimy się dostosować do nowych zasad dotyczących przewozu rzeczy osobistych. | ||||
| ||||
Tekst jest bardzo krótkim streszczenie naszego pobytu w Himalajach indyjskich i był pisany na podstawie prowadzonego podczas wyjazdu dziennika. Tak sądzę, że gdybym chciał opisać wszystkie wrażenia, dokładnie opisać rejon górski to by nie starczyłoby stron klubowych. W razie pytań e-mail.
W wyjeździe udział wzięli: Marcin Bielski, Magda Kogut, Piotr Koperski, Magda Zdunek. Leh (Google Maps)
|