O powierzchniowych wyprawach grotołazów słów kilka
- czyli krótki opis 6 - ścio tygodniowego wypadu w Himalaje Indyjskie



   Miało być tak: 6 osób, z czego dwie rezygnują, dwie nowe wchodzą na ich miejsce i jedziemy. Jak to zazwyczaj bywa, im bliżej było planowanego terminu wyjazdu, tym więcej problemów organizacyjnych. A może nie tam, tylko gdzie indziej, a może na krócej itd. Koniec, końców w składzie zostały dwie osoby, które doszły, na miejsce tych, które wyszły, czyli: Magda Zdunek i ja.
   Po ostatecznym podjęciu decyzji, że jedziemy rozpoczęły się przygotowania: zwerbowanie dodatkowych osób (w postaci męskich ciał, czyli Marcina i Piotrka), załatwianiu formalności, planowaniu tego, co chcemy zobaczyć, no i 3 sierpnia Anno Domini 2006 wylecieliśmy w stronę upragnionych Himalajów (lot wielce szanowaną linią Aeroflot:)).

Dzień 1: 3 sierpnia.
    Marcin wpada z impetem na lotnisko i w ostatnim momencie kupuje bilet i lecimy, z perspektywą spędzenia kilku godzin na lotnisku w Moskwie, gdzie Magda Z. spełnia się klejąc kopię zapasową mapy (skserowaną na szybko, w postaci ooolbrzymich arkuszy A4).
Dzień 2: 4 sierpnia.

   W środku nocy dolecieliśmy do Delhi. Z powodu panujących sprzyjających warunków atmosferycznych (ciepłota okropna), spędziliśmy niezwykle "klejącą" się noc na lotnisku, a następnie z samego rana wpakowaliśmy się do autobusu do Manali (stacja pośrednia w drodze do Leh) - również bardzo klejącego - ubrania kleją się do Ciebie, ty do siedzenia, a sąsiad do Ciebie, no i super!!!. Generalnie czujemy się jak małpki w ZOO - żadnej białej twarzy w okolicy - tylko my i wielkie zdziwienie Hindusów, że nie wynajęliśmy jeepa.

Dzień 3: 5 sierpnia.

   5 rano Manali. Szybki prysznic, herbatka i o 7.30 jedziemy dalej do Keylong. Pada, leje, przejaśnia się, pada, leje......... i cudne widoki, które rekompensują wszystko. Wspaniała jest ta High - way.
W Keylong mamy nocleg za 30 RS od osoby, bez robaków i z drogą do kibelka dłuższą niż do knajpy.

Dzień 4: 6 sierpnia.

   4.30 autobus. Co za rzeź. No i mamy zmianę pogody - leje. Wieczorem mamy być w Leh - celu naszej podróży. Ale jak się okazuje, tylko mamy być.
    Łapiemy gumę. Szybka wymiana i jedziemy dalej..... do wulkanizatora. Szanowny fachman, warsztat posiada pośrodku niczego, w namiociku z silniczkiem i kilkoma łomami. Interes kwitnie!!!.
   A w między czasie okazuje się, że nigdzie nie pojedziemy, ponieważ droga jest zamknięta z powodu schodzących lawin błota i kamieni. Mili oficerowie zaprosili nas na herbatkę i ciasteczko na teren jednostki. No i tak spędzając sobie czas na niczym, dowiadujemy się, że Road is opem!!!!.
   Pojechali my, za najbliższy zakręt i cóż za widok: 2 ciężkie sprzęty a'la spychaczo - ratraki, kilka autobusów, stado jeepów i cała masa ludzi usiłujących wpaść na pomysł jak przejechać po świeżo spadłej lawinie. No, ale nasz kochany driver, idol autobusu (wydanie Hołowczyca w wersji hardcore) postanawia - jedziemy. Przejechaliśmy jakimś cudem przez coś, co kiedyś było drogą, ścigaliśmy się z dwoma autobusami (nie powiem, że po prawej były przepiękne skarpy).

Dzień 5: 7 sierpnia.

    Po nocy spędzonej niestety w Pang, ruszyliśmy do Leh. Przejeżdżamy przez przełęcz na 5300 m npm - wszyscy cali i zdrowi. Podobno jest niezły ubaw z turystów, którzy nabawiają się podczas podróży różnych dziwnych dolegliwości. Łapiemy kolejną gumę. Sprawna wymiana. Jedziemy. Nie jedziemy, bo nie ma drogi. Wojsko dość sprawnie usypało z kamieni trakt do przejazdu. Jedziemy. Nie jedziemy, bo most jest zasypany przez osuwisko. Kobiety z łopatami usuwają tony błota. Faceci się przyglądają, a my czekamy.

Dzień 6 - 8: 8, 9, 10 sierpnia.

   Budzi nas przepiękny ranek w Leh. Całe 474 km z Manali pokonaliśmy w 4 dni. Nieźle. Mamy uroczą i tanią kwaterę u Tybetańczyka. Relaks, zwiedzanie 9 - cio piętrowego zamku królów w Leh i zamku w Shey, z których rozpościerały się widoki na wszystkie strony świata. Trzeba im przyznać - domki budowali sobie w rewelacyjnych miejscach. Zwiedzamy Gompy w Leh, Thiksey, bazary. Zaliczamy wróżbę papugi i dowiadujemy się, na naszej kwaterze w kranu leci woda z amebą. Nie powiem, poranna herbatka z pierwotniaczkiem smakowała wybornie.

Dzień 9 - 18: 11 - 19 sierpnia.

   Wyruszyliśmy w góry. Pierwotnie trek był zaplanowany na dwa tygodnie, ale z powodu bardzo niekorzystnych warunków atmosferycznych musieliśmy opracować nowy wariant. Nie przedostaniemy się do doliny Markli z powodu baaardzo wysokiego poziomu wody w rzeczy, którą po drodze trzeba przekroczyć jakkolwiek się potrafi. Ale nawet konie nie potrafią, więc my to już na pewno.
   Ruszyliśmy z Leh do Stok, potem przełęcz Stok - La, wieś Rumbak (3 domki pośrodku wielkiej przestrzeni), Yurutse (4140 m npm), przełęcz Granda - La (4 900 m npm). Wracamy z powrotem do Stok - La i uderzamy do Stok Kangri Camp, skąd uderzamy na szczyt Stok Kangri ( 6 153 m npm), którego szczyt dotknęłam własną stopą o 10 rano.
   Warunki niestety mało zachęcające do czegokolwiek - strasznie zimno, wieje i wszędzie chmury. No, ale że Polak do mądrych narodów należy, posiedzieliśmy sobie na szczycie popijając herbatkę i czekając na przewianie chmur.
   Góry bajeczne, piękne, dzikie, niesamowite, kolorowe, surowe ..........
   Hasają jaki, biegają świstaki, latają motylki, pali się ogniska z jaczego gówienka i jest po prostu bosko:))).

Dzień 19 - 21: 20 - 22 sierpnia.

    Kolejna alternatywna na wysoki poziom wody w rzekach - jedziemy nad jeziora Tso - Moriri i Tso - Kar . Nasz driver okazał się być bardzo sympatyczną osobą, całkowicie niemówiącą po angielsku. Miała być kąpiel w Tso - Moriri na 4 000 m npm, ale z powodu unormowania pogody w górach - leje i jest zimno, nici z pluskania w wodzie. Jezioro jest olbrzymie (3 dni na przejście wokół) i mieni się kolorami tęczy. Wokoło same 5 - cio tysięczniki tu pokryte trawką, tam śniegiem.

Dzień 23 - 25: 24 - 26 sierpnia.

    Zmieniamy całkowicie rejon i ruszamy do Padum - stolicy Zanskaru, kolejnego rejonu. Dotarcie tam zajmie nam niecałe 3 dni, - czyli całkiem przyzwoicie. 200 km w 12 godzin jest świetnym czasem.
    Wpierw ruszamy do Kargilu, gdzie cudem łapiemy autobus do Padum. Wpadam na dworzec (pole ogrodzone pseudopłotem z różnymi dziwnymi atrakcjami po drodze) i widzę odjeżdżającym autobus. Kierowca na pytanie o Padum, podsyła mi jakiś dwóch kolegów i Taxi. Po kilku minutach pogawędki okazuje się, że odjeżdżający autobus to jedzie do Padum już, a następny jest za dwa dni. No i znowu wielkim fartem pojechaliśmy i po drodze ugrzęźliśmy w wsi pośrodku niczego i z niczym.
   W końcu dnia następnego dojechaliśmy do stolicy Zanskaru - Padum. Tu nastąpi opis miasta Padum - patrzysz w prawo widzisz koniec, patrzysz w lewo widzisz koniec, patrzysz przed siebie widzisz koniec i piach, patrzysz za siebie widzisz koniec i góry.
    Kolejny dzień to zwiedzanie okolicy, załatwianie formalności związanych z wyjściem w góry i zażywania kąpieli słonecznych na pobliskiej, odludnionej kopie.
   Plan: przejście przez lodowiec na przełęcz Kang - La ( 5 100 m npn) na południe. Czas 10 dni. Najbardziej zdradliwy i niebezpieczny lodowiec w Zanskarze. Normalni ludzie tam nie chodzą. Udało nam się wynająć przewodnika i tragarza w jednej osobie (x2).

Dzień 26 - 31: 27 sierpnia - 1 września.

    Wyruszamy z ponad godzinnym opóźnieniem. Przyczyna jest dość błaha - brak zegarków u naszych przewodników i orientacja na podstawie słońca, którego nie było, czyli na czuja.
   Ruszamy na piechotę w stronę Bardan Gompa (12 km), skąd ruszymy dalej w góry. Dolina jest bajeczna: skały, pośrodku rzeka i co jakiś czas ośnieżone szczyty. Po drodze okazuje się, że jeden z naszych przewodników coś tak umie po angielsku i dowiadujemy się, że nie wiadomo jak to będzie w górach, bo rzeka jest nie taka jak powinna - tłumacz: za dużo wody.
   O godzinie 10.06 Dochodzimy do Kum - Kum - osady pasterzy z osiedlem z kamieni. No i dowiadujemy się, że: Tent and sleep here. Masakra. Negocjacje i idziemy dalej do obozu pośredniego. Pogoda jeszcze dopisuje. Dzikie stada jaków i w ogóle tak sielsko - anielsko.

   Dzień następny: Pogoda w kratkę, ale jeszcze nie pada. Jesteśmy na ponad 4 000 m npm. Coraz bardziej wieje, co w ogóle nie przeszkadza naszym ziomalom w robieniu, jak zwykle godzinnej przerwy na herbatę (tyle zajmuje ugotowanie wody na jaczym gówienku i szybkie spożycie herbatki).
   Godzina 15 - High Camp 4 800 m npm, wieje strasznie i zaczyna prószyć śniegiem.

I dzień następny: Mamy przejść przełęcz. Ranek bardzo pogodny (w nocy był przymrozek), jednak koło 11, na nasze nieszczęście zaczęło coraz bardziej sypać śniegiem. Taka sobie mała burza śnieżna. Coraz gorzej z poruszaniem: prawie nic nie widać i lawirujemy między nieziemskimi szczelinami, które z minuty na minutę przysparzają nam coraz więcej problemów. Zapada decyzja; No pass, down. Pamiątkowa fota na 5250 m npm i w dół, (co niestety nie było łatwą sprawą, ponieważ nasze ślady zostały zasypane). Jedyne pocieszenie z zejścia to takie, że wiało i sypało nam w plecy.
   Nasze dalsze plany legły w gruzach. Szanse na przejście przełęczy mamy przy założeniu, że trzy następne dni będą bez śniegu, czyli ładna i słoneczna pogoda. Ogromnym problem okazuje się ogromna szczelina (dna nie widać) pod samą przełęczą, która jest całkowicie przysypana przez śnieg i do której przy takiej pogodzie łatwo wpaść.
   5 rano - sypie.    6 rano - sypie.    7 rano - sypie i jest masakrycznie zimno (rzeczka zamarła). Czyli No pass i spadamy na dół. Kum - Kum wita nas brakiem wiatru, deszczu i plagą szarańczy.
   Plan na następne dni - jakoś dostać się do Delhi, czyli należy wydostać się z Padum do Kargilu (jedyne 16 godzin jazdy autobusem klasy De - Lux tzn. wyściełane siedziska i kolana prawie pod brodą i odjazd w godzinach porannych - 2.30 w nocy), potem Jammu i Srinigar (to Kaszmir i wcale nie był w naszych planach) i w końcu Delhi.

Dzień 32 -34: 2 - 4 września.

    Jesteśmy w Kargil i zaskakuje nas bardzo stabilna pogoda: leje. I tak w Kargilu spędzamy kolejne 3 dni, snując się z kąta w kąt i czekając na poprawę warunków, bo jak się okazało drogi górskie w powodu deszczu są nieprzejezdne. Nasza próba wydostania się w stronę Srinigaru skończyła się na wpakowaniu się do autobusu o godzinie 1 w nocy, dojechaniu do jakiejś bramki, kłótni hindusów i powrocie około 2 w nocy na dworzec autobusowy.

Dzień 35: 5 września.

   No i jakimś cudem i dzięki niesamowitym zbiegom okoliczności (poznanie mnicha buddyjskiego, jeep, lawina kamienista, bieganie z plecakami, piosenki po polsku, koreańsku i laddakhijsku itd.) znaleźliśmy się w środku nocy w Srinigarze. Dzięki magicznym znajomością naszego Lamy zostajemy ulokowaniu na tzw. floating boats na jeziorze Dal Lake. Barki okazały się być jednym z najbardziej luksusowych na jeziorze i generalnie nie za bardzo było nas na nie stać. No, ale w końcu Polak potrafi i udało nam się stargować cenę do 1/4 pierwotnej sumy.

Dzień 36: 6 września.

    Plan - znaleźć tańszy nocleg i wydostać się z Srinigaru. Na dworcu porażka - droga do Jammu jest zamknięta (lawiny, deszcz, wody po tyłek) i nie wiadomo, kiedy będzie otwarta i mamy wrócić za 3 - 4 dni dowiedzieć się, co i jak. Stanęło na tym, że wydostaniemy się samolotem za dwa dni. Znaleźliśmy tani jak na Srinigar nocleg, w całkiem przyzwoitych warunkach, do którego niedane było nam się tak wprowadzić. Właściciel barki słysząc, że się chcemy wyprowadzić o mało, co się na nas nie obraził i spuścił nam cenę pobytu do ceny hotelu. Tak więc, zostaliśmy na barce z pięknym widokiem na jezioro, ogródkami podwodnymi, liliami i bajeczną atmosferą, popijając podaną w porcelanie tzw. kaszmiri tea zagryzaną ciasteczkami kokosowymi.
   Kaszmir i sam Srinigar jest bardzo urokliwym miejscem, mimo tego, że wszędzie jest wojsko (konflikt z Pakistanem) i wszyscy czekają na ustabilizowanie sytuacji politycznej. Zresztą właśnie w Srinigarze prowadziliśmy nadwyraz interesujące debaty polityczno - społeczne toczące się pomiędzy nami Polakami, Koreańczykiem, Muzułmaninem i przemiłą hinduską wyznającą Sikkim (nie ma jednego Boga, tylko 10 proroków). W między czasie okazało się również, że trafiliśmy na wielkie święto muzułmanów, podczas, którego mężczyźni spędzają w meczecie 11 dni i nocy (jedzenie, woda są podawane przez kobiety, przez okna). W tym czasie kobiety - nie muzułmanki mają zakaz wstępu do meczetu.

Dzień 37: 7 września.

    Wydostajemy się z Srinigaru. Lotnisko to jakiś koszmar. Kilometr przed lotniskiem czeka nas pierwsza kontrola (plecaki do prześwietlenia, a ty do macania). I tak z pięć razy. Żadnych bagaży podręcznych, zapalniczek, baterii itd. I co najdziwniejsze moją zapalniczkę wyrzucili do kosza na śmiecie, a baterii nie chcieli - muszę oddać do depozytu.
    Udałam się w stronę wskazanego stolika, za którym siedział bardzo mało przyjaźnie wyglądający oficer wojskowy, toczący zażartą dyskusję w francuzami na temat oddania obiektywu aparatu do depozytu (konstrukcja bomby na pokładzie murowana). Przyszła moja kolej. Oficer rozpoczął wypisywanie kwitu, a ja, że nie trzeba i baterie można wyrzucić do kosza. Większych, zdziwionych oczu chyba nigdy w życiu nie widziałam.
- Ale jak to?? - padło pytanie.
Po czym nastąpiła demonstracja z mojej strony, ponieważ ze zrozumieniem angielskiego u Pana oficera trochę słabo było. Demonstrację zakończyłam promiennym uśmiechem i wypowiedzeniem słów: OK.
   Udało nam się dolecieć do Delhi (samolot ma tendencje do nieodlatywania z Srinigaru). Masakrycznie gorąco - jedyne 34 stopnie. Żar leje się z nieba. Znajdujemy mały przytulny pokoik, z olbrzymim łóżkiem w okolicach Main bazar (za jedyne 300RS od osoby na 3 dni, bo jak się okazało prowadziłam rozmowy z właścicielem i tak jakoś dobrze mi z oczu patrzyło. Nomen omen na przeciwko znajdował się "tani" hotel, w którym zatrzymują się podobno wszyscy obcokrajowcy - najtańszy pokój dwuosobowy za jedyne 1500RS za dobę). My mamy jeszcze kilka mrówek na wyposażeniu, ale to nic.

Dzień 38: 8 września.

    Delhi. Main Bazar - co za młyn i cała masa tandety. Jakiś hindus uparł się, że musi nam koniecznie sprzedać krzesełko na ryby. Zwiedzamy Old Delhi, Red Fort, Spice market i zakupujemy całą masę przypraw, których korzeni w życiu na oczy nie widziałam.

Dzień 39: 9 września.

   Jedziemy do Agry. Pociągiem!!!! - ku wielkiemu zdziwieniu hindusów - bo przecież obcokrajowcy jeżdżą jeepem.
    Sam zakup biletu na pociąg był niezłym przeżyciem. Należy wypełnić formularz wniosku o bilet i podać numer pociągu, który należy znaleźć na którejś z olbrzymich tablic (ani porządku alfabetycznego, ani numerycznego), no i jak się okazało niekoniecznie musi on tam istnieć. Potem należy ładnie uśmiechnąć się do Pana Hindusa i bardzo bezradnie poprosić o pomoc i mamy bileciki.
   W Agrze wynajmujemy samochód na cały dzień - cena dość niska. I dawaj zwiedzać - Tomb of I'timad - Ud - Daulah z przepięknymi ogrodami i całą masą wolnolatających i bardzo agresywnych pawianów; Agra Fort - rewelka. Nasz kierowiec w planach wycieczki zafundował nam objazd okolicznych manufaktur, mimo tłumaczenia mu, że nie chcemy i w ogóle (krzesła za 20 000 USD, szale za 500 USD, sofy ala Ludwik XIV.
   No i w końcu stanęliśmy przed Taj Mahal. Wstęp dla Indian - 20RS, dla Foreigners - 750RS, (ale dostajesz jeszcze wodę w butelce i woreczki ochronne na obuwie a'la szpitalne). Wchodzimy. Powiem tak: Taj Mahal robi przeogromne wrażenie. Jest rewelacyjne, boskie, perfekcyjne, urocze itp., itd. Taj był budowany przez 22 lata, jest idealnie symetryczny i wykonany z ogromną precyzją (w marmurze były kłute dziurki na kwiatki, a później w dziurki były wkładane kwiatki wykłute w innym marmurze).
   Temperatura zabija: 36 stopni. Hindusi mówią, że nie jest źle i generalnie to powinniśmy się cieszyć. Ciepło to jak jest w granicach 45 - 50 stopni. Rewelka.
   Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek. Zostaliśmy wystawienie do wiatru przez naszego kierowcę. On tak nadzwyczajnej w świecie się nie pojawił o umówionej godzinie pod bramą ogrodów Taj Mahal. Godzina była dość istotna, gdyż musieliśmy zdążyć na ostatni pociąg do Delhi (następny za dwa dni - czyli w poniedziałek).
    Suma sumarum dotarliśmy nad dworzec Tuk - tukiem (nigdy bym nie podejrzewała, że coś co wygląda jak troszkę bardziej rozbudowany rower może pędzić z taką prędkością) i pędem na peron. Zziajani, zmachani, zalani potem prawie umarliśmy i się nagle okazało, że pociąg jest opóźniony. Super: czyli jeszcze zdążymy zjeść i wlać w siebie fontannę wody.
   I nagle, nie wiadomo skąd pojawił się nasz zagubiony kierowca z pretensją, gdzie byliśmy, bo przecież on na nas czekał i tak w sumie to powinniśmy mu zapłacić za resztę kursu. Zaczęło się. Kabaret w pięciu odsłonach:

  • Lekko wyprowadzona z równowagi biała kobieta wyrzucająca z siebie potok słów na temat kompetencji, umiejętności, odpowiedzialności itd.....
  • Biały niewtrącający się mężczyzna.
  • Hinduski mało kompetentny kierowca coraz bardziej oniemiały z wrażenia, że jak biała kobieta, tak, tyle i to do niego.
  • Tłum gapiów i tłumaczy z angielskiego na hinduski.
  • Ja, popłakana ze śmiechu.


Galeria

   Opuszczaliśmy Indie w wielkim upale, no i jak to Indiach bywa nie obyło się bez jakiejś kolejnej niespodzianki. Tym razem na lotnisku. Dowiedzieliśmy się, że nagle zmieniły sie przepisy dotyczące limitu kilogramów i rzeczy, które można wnieść w bagażu podręcznym. Co najlepsze, przy panu celniku jedna tabliczka informowała o normach według starych zasad, a druga według nowych. Na pytanie, czemu nie zostały zdjęte stare zasady, okazało się, że tak naprawdę to nie wiadomo i winę ponosi roztargnięcie. Po kilkuminutowej dość ostrej i rzeczowej wymianie zdań, okazało się, że nas obowiązują stare zasady dotyczące kilogramów, ale musimy się dostosować do nowych zasad dotyczących przewozu rzeczy osobistych.
   I tak w Warszawie wylądowaliśmy z spakowanymi w bagażu głównym całymi butelka mi indyjskiej whisky, słoikami z warzywami i całą masą rzeczy niedozwolonych.

    Kilka wyjazdowych złotych myśli:
  • Brak furmanek - wszystko nosi się na plecach - nie ważne czy to słoma, czy cegły, czy jacze gówienko
  • Brak kobiet w ciąży i brak niemowląt, ale za to odrośniętych dzieci całe mnóstwo
  • Wymiana pieniędzy w banku to istna masakra - wielce dostojny urzędnik wymagał spisania numerów seryjnych wszystkich wymienianych banknotów (150 USD w papierkach 1, 2, 5 dolarowych). Skończyło się na wymianie w kantorze.
  • Bardzo często czujesz się jak małpka w Zoo. Szczególnie w małych mieścinach na końcach świata (jak np. w Padum). Turyści wpadają rzadko i zazwyczaj bardzo szybko wyjeżdżają.
  • Jedzenie boskie i tanie. Podstawowa zasada - żywisz się tak, gdzie ziomale i jest super. Samosy, Oromo, lassi, chow min itd.
Tekst jest bardzo krótkim streszczenie naszego pobytu w Himalajach indyjskich i był pisany na podstawie prowadzonego podczas wyjazdu dziennika. Tak sądzę, że gdybym chciał opisać wszystkie wrażenia, dokładnie opisać rejon górski to by nie starczyłoby stron klubowych. W razie pytań e-mail.

W wyjeździe udział wzięli: Marcin Bielski, Magda Kogut, Piotr Koperski, Magda Zdunek.

Leh (Google Maps)

Napisz do autora
Magda Kogut