Historia tego wyjazdu właściwie zaczęła się niecały rok wcześniej.
Wtedy wracając z wyprawy w Durmitor (patrz artykuł: MONTENEGRO wyprawa do Czarnogóry sierpień 2006)
zrobiliśmy sobie jednodniową wycieczkę do Kanionu rzeki Mrtvicy.   DZIEŃ PIĄTY Około czwartej nad ranem walcząc z krętą drogą i narastającą coraz bardziej sennością zjeżdżamy w przydrożną zatoczkę. Dwie godziny później, pokrzepieni krótkim snem ruszamy dalej. Po całonocnej podróży, około dziewiątej zajeżdżamy na łąkę, położoną u zbiegu rzek Moraczy i Mrtvicy. Jesteśmy na miejscu. Rozpakowujemy część sprzętu, zjadamy śniadanie i ustalamy plan działania na dzisiejszy dzień. Planując wyjazd zakładaliśmy że będziemy działać tylko w kanionie Mrtvicy, lecz po trwającej jakiś czas dyskusji i gorących namowach Simy postanawiamy zobaczyć masyw Maganik od góry. Dzielimy się na dwa zespoły. Fryc, Sima i Miro postanawiają udać się Ładą Niwą Fryca w Maganik, w celu rozpoznania stanu drogi dojazdowej w głąb gór i znalezienia ewentualnego miejsca pod przyszły obóz. Agata, Kaja, Rafał, Jelena i ja idziemy do kanionu Mrtvicy. Naszym celem jest dotarcie do dwóch wywierzysk w kanionie, odwadniających Maganik, oraz zbadanie ich najbliższego otoczenia. Pakujemy potrzebny sprzęt i ruszamy w drogę. Po dotarciu w okolicę wywierzysk, asekurując się z założonej poręczówki przekraczamy rzekę w kanionie i wydostajemy się na drugi brzeg. Podchodzimy najpierw pod jedno, później pod drugie wywierzysko. Tak jak się spodziewaliśmy woda wypływa z rumowiska dużych want obrosłych kobiercem zielonego mchu. Postanawiamy sprawdzić teraz najbliższą okolicę wywierzysk. Stromym piargiem pniemy się w górę aż do podstawy ścian. Naszą eksplorację przerywa nadciągająca burza. W pierwszych kroplach rzęsistego deszczu przekraczamy rzekę i wydostajemy się na brzeg do czekającej przy naszych plecakach Jeleny. Przez ponad godzinę czekamy pod ogromną przewieszoną wantą aż ulewa zelżeje. Pod wieczór wracamy do samochodów i rozbijamy obóz. W trakcie kolacji dzielimy się wrażeniami z grupą która była dziś w Maganiku. Zapada decyzja o przeniesieniu się całej ekipy w Maganik.   DZIEŃ SZÓSTY Wstaje słoneczny ranek, lecz nadciągające później z nad Maganika ciemne chmury nie wróżą niczego dobrego. Zjadamy śniadanie, zwijamy namioty i robimy przepak sprzętu. Po wczorajszym rekonesansie okazało się że na górę do miejsca gdzie stanie nasz obóz jest w stanie dojechać jedynie samochód terenowy. Pakujemy więc wszystkie potrzebne rzeczy do Łady Niwy Fryca i ruszamy. O dachy naszych samochodów zaczynają bębnić pierwsze krople nadciągającej ulewy. W głąb masywu pniemy się bardzo wąską i krętą asfaltową dróżką, wijącą się nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami. Gdy kończy się asfalt, na przydrożnej polance porzucamy Forda i Matiza. Fryc zabiera Jelenę oraz cały nasz dobytek i rusza do miejsca przyszłego obozu. My natomiast czyli Miro, Agata, Rafał, Kaja i ja, w strugach rzęsistego deszczu ruszamy na piechotę. Przed nami trzy godziny tuptania wąską wijącą się w śród wapiennych skał drogą. Krótko po osiemnastej docieramy na miejsce. Przed nami otwiera się kamienista polana na której stoją pasterskie Kucie, oraz plątają się owce i krowy. Nasze namioty za przyzwoleniem gospodarzy terenu rozstawiamy na łączce pod lasem. Wieczorem gdy siedzimy przy ogniu odwiedza nas Zoran Bulatović - gazda o ogorzałej twarzy i kruczoczarnych włosach, właściciel jednej z Kuci.   DZIEŃ SIÓDMY Z samego rana całą piątką ruszamy na rekonesans w góry. Pniemy się stromą ścieżką na grań ponad obozem. Za granią teren jest bardzo rozczłonkowany pocięty setkami żłobów, szczelin i zapadlisk krasowych. Bardzo trudno się w nim poruszać. Nieustannie kluczymy więc po wąskich grańkach pomiędzy skalnymi iglicami i ziejącymi co chwila czeluściami. Po drodze namierzamy całe mnóstwo ciekawie wyglądających otworów. Do obozu docieramy wczesnym popołudniem wycofując się przed nadciągającą burzą. Tego dnia mimo usilnych prób nie udaje się nam przedostać do sąsiedniej doliny. Wieczorem znów odwiedza nas Zoran i zaprasza do swojej Kuci, w której w okresie wypasu przebywa z żoną i córkami. W szałasie na wstępie zostajemy poczęstowani Rakiją pędzoną przez Zorana a później czarną kawą zaparzoną przez jego żonę. Po około godzinnej wizycie w przyjaznej atmosferze rozstajemy się z gospodarzami i wracamy do naszych namiotów.   DZIEŃ ÓSMY Ze względu na burzową pogodę zrywamy się około piątej rano i o siódmej ruszamy za grań. Zjazdami dostajemy się do sąsiedniej doliny i ruszamy w kierunku gdzie masyw obrywa się do kanionu Mrtvicy. Teren jest tak samo trudny jak wczoraj, miejscami trzeba nawet podłajać po stromych trawach i grańkach. Rozdzielamy się na dwa zespoły, aby spotkać się później w umówionym punkcie. Łączność ze sobą zachowujemy przez walkie-talkie. Znów natrafiamy na całe mnóstwo ciekawie wyglądających otworów, w tym mało zbadanym masywie. Dzięki łaskawej tego dnia dla nas pogodzie udaje się nam spenetrować spory kawałek terenu i do bazy wracamy dopiero pod wieczór. Podczas drogi powrotnej znajdujemy ścieżkę którą w miarę wygodnie udaje nam się przedostać przez skalne zerwy, którymi zjeżdżaliśmy wcześniej.   DZIEŃ DZIEWIĄTY Znów zrywamy się wcześnie rano. Tym razem w góry rusza z nami również Sima. Po przedostaniu się do sąsiedniej doliny, prowadzeni przez Simę zmierzamy w stronę przeciwną niż wczoraj. Idziemy w kierunku szczytu o nazwie Babini zubovi. Podchodzimy stromo w górę. Zaczynają się pojawiać pierwsze płaty wiecznego śniegu, a krajobraz robi się jeszcze bardziej surowy. Nikną pojawiające się niżej gdzieniegdzie drzewa. Otacza nas szara masa wapiennych skał. Na piargach u stóp Babini zubovi natrafiamy na szczątki pasażerskiego samolotu (Sud Aviation SE-210 Caravelle VIN), który lecąc ze Skopje do ówczesnego Titogradu (obecna Podgorica), rozbił się tutaj 11 września 1973 roku prawdopodobnie na skutek błędu wieży kontrolnej. Zginęło wtedy 41 osób. Pniemy się w górę. Spod naszych butów co chwila słychać metaliczny, jakże obco w majestacie gór brzmiący grzechot rozszarpanego żelastwa, rozrzuconego w promieniu kilkuset metrów. Piarg jest dosłownie zasypany szczątkami Karaweli. Niebo nad górami powoli zasnuwają ciemne chmury. Zaczyna siąpić. Zapada decyzja o powrocie do bazy. Do obozu docieramy około czternastej. Pod wieczór pakujemy cały nasz dobytek do samochodu Fryca i przemieszczamy się na dół na naszą polankę u zbiegu rzek.   DZIEŃ DZIESIĄTY Dzień ten poświęcamy na zbadanie bocznej odnogi w kanionie Mrtvicy, odchodzącej od niego tuż powyżej odbicia na Mrtvo Duboko. Odnoga ta tworząca koryto sporego potoku uchodzi do kanionu pokaźnym progiem, tworzącym malownicze wodospady. Ruszamy we czwórkę: Miro, Agata, Kaja i ja. Po przedostaniu się po drewnianym mostku na orograficznie prawą stronę kanionu wchodzimy w słabo widoczną zarośniętą ścieżkę. Scieżka trawersuje zbocze i doprowadza nas do wspomnianej wyżej odnogi. Schodzimy do poziomu potoku. Dalej droga prowadzi nas potokiem w kierunku widocznych ścian. Poruszamy się wśród czarnych mchów i kolorowych jaskrawych, zielono-pomarańczowych glonów. Wkrótce po prawej mijamy wywierzysko zasilające w tym momencie większą część potoku. Przed nami rozciąga się suche koryto. Jego rozmiary i granica czarnych mchów na wapiennych ścianach uświadamiają nam jak wielkie wody muszą tędy płynąć podczas wiosennych przyborów. W końcu dochodzimy do wapiennych ścian, i tu niespodzianka. U ich podstawy czerni się sporych rozmiarów otwór. O przepływach które wyrzuca w trakcie największych przyborów świadczy granica mchów, ciągnąca się około 1,5 m powyżej jego górnej krawędzi. Podekscytowani zakładamy czołówki i ruszamy w głąb. Od otworu korytarz stromo opada w dół, po kilkudziesięciu metrach stajemy na brzegu dużego i głębokiego jeziora w którym ginie strop. Być może w trakcie najniższych stanów wody otwiera się między powierzchnią jeziora a stropem prześwit umożliwiający dalsze przejście. Tego jednak nie wiemy. Po tym co zobaczyliśmy w trakcie tych kilku dni pobytu w masywie jesteśmy pewni że będziemy chcieli wrócić tu w kolejne wakacje, (a być może nawet wcześniej) tym razem na regularną eksploracyjną wyprawę. Do obozu docieramy krótko po siedemnastej. Wrzucamy coś na ząb, pakujemy dobytek, żegnamy się z Serbami (którzy zamierzają wracać do Belgradu następnego dnia) i ruszamy w drogę. Miron, Agata i Rafał jadą jeszcze na dwa dni nad Adriatyk, Kaja i ja wracamy natomiast w kierunku Polski.   DZIEŃ JEDENASTY Do Krakowa docieramy około dziesiątej wieczór po 27 godzinach podróży. W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze "U Zięby" w dolinie Chochołowskiej na pysznym żurku :-) P.S. Wraz z Kają pragniemy serdecznie podziękować wszystkim tym którzy pomogli nam gdy w Belgradzie zepsuł się samochód którym jechaliśmy. Szczególne wyrazy wdzięczności składamy Frycowi oraz Micko który zupełnie bezinteresownie przyjął nas pod swój dach, pomagał nam znaleźć warsztat, kupić nowe części, a do tego znalazł jeszcze czas aby pokazać nam stary Belgrad. Jeszcze raz wielkie dzięki :-)
Wyjazd odbył się w dniach 06 - 16. 06. 2007 r. Galeria zdjęć
|