Przekrój
04.03.1979

"EVEREST" ŚWIATA WIECZNEJ NOCY

KRZYSZTOF KLESZYŃSKI ZDOBYWAŁ JASKINIĘ LAMPRECHTSCHOFEN *
*) podtytuł pochodzi od redakcji.

    14 stycznia 1979 roku czarna rozpadlina w zboczu doliny Saalach w Alpach Salzburskich pochłonęła trzy grupy dziwnie ubranych ludzi, zgarbionych pod ciężarem wypchanych worków. Czyżby to byli współcześni poszukiwacze skarbów ukrytych ponoć we wnętrzu góry przez legendarnego rycerza Lamprechta, który ongiś wypróżniał kupieckie wozy i sakiewki? Wyposażenie dźwigane przez "jaskiniowców" przypominało sprzęt używany przez alpinistów do pokonywania pionowych ścian skalnych, a ubiór nasuwał skojarzenia ze skafandrami lotników lub kosmonautów. Ekwipunek tajemniczych osobników miał bowiem służyć tym samym celom: izolować od nieprzychylnego człowiekowi otoczenia i umożliwić pokonanie skalnych przepaści.

    Zapewne wszyscy już wiedzą, kim byli ci ludzie. Tak, to alpiniści podziemni, których pasją jest odkrywanie i pokonywanie najtrudniejszych jaskiń. Czego jednak szukają tutaj, na dnie alpejskiej doliny, nie w sercu gór, lecz u ich podnóża? Po wejściu do jaskini posuwają się początkowo turystyczną ścieżką, następnie skręcają w ciasne przejście, za którym słychać ryk podziemnej rzeki kotłującej się w skalnej gardzieli. Dalej korytarz opada w dół, sprowadzając długim odcinkiem poniżej otworu jaskini.

    Jest to jedno z najbardziej zdradliwych miejsc. Wystarczy niewielka odwilż, a woda przenikająca tysiącami szczelin do wnętrza góry wypełni ten korytarz aż po strop, zamykając drogę odwrotu. Na otwarcie się pułapki czekać można kilka dni, tygodni lub nawet do następnej zimy. Nieco dalej korytarz wznosi się. Droga prowadzi to dnem korytarza, to znów pnie się po ścianach omijając wodospady. Największej zręczności wymaga jednak przechodzenie po linach poziomo rozpiętych nad głębokimi studniami. Jest to zarazem bardzo niebezpieczne - zdarzały się wypadki zerwania liny, zakończone poważnymi kontuzjami.

    Na każdym kroku spotkać można ślady pierwszych eksploratorów. Drabiny ułatwiające pokonanie progów, drewniane tratwy, dzięki którym możliwe jest przebycie głębokich jeziorek o kryształowo czystej wodzie. Odkrywanie tej jaskini było szczególnie trudne i niebezpieczne. Jest ona bowiem bardzo dziwna i - rzec można - nietypowa. Znane wejście leży na dnie doliny, podczas gdy sama jaskinia pnie się w górę, w kierunku najwyższych okolicznych szczytów. Każdy metr zdobywany był w warunkach trudnej, uciążliwej wspinaczki, tym niebezpieczniejszej, że często odbywającej się pod prąd podziemnej rzeki.

    Do końca XIX wieku znane były tylko wstępne partie jaskini. Do roku 1970 zbadano ją do wysokości około 250 m. Dopiero następnych sześć lat pozwoliło na osiągnięcie wysokości doprawdy imponującej: 740 m powyżej wejścia. W tym okresie Lamprechtsofen stała się poważną rywalką dla największych systemów jaskiniowych na świecie. Zainteresowali się nią także Polacy. Zorganizowane zostały dwie wyprawy, które osiągnęły wysokość 860 m oraz 962 m. Ten ostatni wynik stał się prawdziwą rewelacją. Do osiągnięcia wysokości tysiąca metrów zabrakło już tak niewiele!

    Wyprawa wróciła do kraju z postanowieniem podjęcia następnej próby. Zorganizowano więc kolejną ekspedycję, w skład której weszli członkowie kadry narodowej Polskiego Związku Alpinizmu: Stanisław Baraniewicz, Andrzej Ciszewski (kierownik), Krzysztof Kleszyński, Ryszard Knapczyk, Bernard Koisar, Piotr Kulbicki, Jan Orłowski, Marek Sygowski, Janusz Śmiałek (zastępca kierownika), Wiesław Wilk, Wojciech Wiśniewski, Ewa Wójcik.

    Pewnego styczniowego dnia wyprawa znikła we wnętrzu góry. Jej członkowie znajdują się już kilkaset metrów powyżej otworu, i posuwają się ciągle w głąb masywu. Jaskinia broni się. Atakuje wodą, która spycha w dół z pionowych progów i lodowatym uściskiem obejmuje ciało, paraliżując chęć walki. Ostrzega kamieniami spadającymi z ukrytego w ciemnościach stropu. Wreszcie usiłuje zmęczyć na przemian to swoim ogromem, to ciągnącymi się po kilkaset metrów ciasnymi przełazami, gdzie trzeba pełzać, ciągnąc za sobą ciężki worek. Stosuje także znaną od wieków metodę labiryntu. Bywa to w tej jaskini metoda skuteczna, gdyż długość wszystkich korytarzy wynosi ponad 14 km, a ich przebieg jest tak skomplikowany, że nawet bywalcy muszą czasami zastanowić się chwilę nad wyborem właściwej drogi. Zaskakuje nieprawdopodobną wręcz różnorodnością trudności. Wszystkie są najwyższej klasy i pokonanie ich wymaga ogromnego wysiłku oraz wysokich umiejętności. A przecież jest to jeszcze część jaskini już poznana, wielokrotnie przebyta. Cóż więc będzie w partiach najwyższych, które czekają na odkrywców?

    Wreszcie po kilkunastu godzinach od wejścia do otworu, grotołazi wkraczają do potężnej hali, której ściany i strop nikną w mroku. Z ulgą zrzucają z ramion ciężkie worki zawierające sprzęt i żywność. Pierwszy etap został osiągnięty Znajdują się teraz w Sali Allende 665 m powyżej otworu, od którego dzieli ich ponad 6 km korytarzy. Przez najbliższe pięć dni zdani będą wyłącznie na własne siły, pozbawieni kontaktu z powierzchnią. Najmniejszy nawet wypadek może przekreślić ich szansę. Z tego miejsca nie ma możliwości transportu rannego. Wypowiedział to zresztą z brutalną szczerością jeden z czołowych eksploratorów tej jaskini, Walter Klappacher z Salzburga: gdyby w najwyższych partiach wydarzył wam się wypadek - to najlepiej śmiertelny! I tak trzeba by delikwenta dobić! Wiedzą o tym i ciągle muszą pamiętać, że nie wolno zrobić fałszywego kroku.

    Wieszają hamaki, rozkładają materace na gliniastym dnie sali, ktoś zaczyna się krzątać przy workach z żywnością. Po chwili leżą już w śpiworach, rozlega się warkot benzynowej maszynki, gorąca herbata parzy wargi. Błogie ciepło powoli rozchodzi się po całym ciele.

    BIWAK - fragment przestrzeni wyrwany z ciemności przez światło elektrycznej latarki umieszczonej na kasku. Daje poczucie bezpieczeństwa. Umożliwia wypoczynek i regenerację sił. Na czas pobytu w jaskini staje się DOMEM. Przez okres kilku następnych dni ramy czasu tworzą zmęczenie i potrzeba snu. Zespoły na zmianę działają w najwyższych partiach jaskini.

    By osiągnąć nieznane - muszą jeszcze wspiąć się o prawie 300 m. Do tego trzeba wysiłku prawie na granicy ludzkich możliwości. Piękny popis najwyższego kunsztu i umiejętności wspinaczkowych daje tutaj kierownik wyprawy, Andrzej Ciszewski, pokonując nadzwyczaj trudny komin ze spływającą wodą. Wreszcie kolejny zespół dociera do miejsca, z którego nie ma już dalszej drogi. Pomiary wykazują, że leży ono 1005 m ponad otworem. Ogromna radość z sukcesu i silniejszy od niej żal, że to już koniec...

    Na biwaku czeka jednak sensacyjna wiadomość. Inny zespół, który eksplorował korytarze i studnie na poziomie +730 m dokonał rewelacyjnego odkrycia! Po przejściu przez rumowisko potężnych głazów trafili do nieznanej dotąd, rozległej części jaskini i wrócili stamtąd zaszokowani mnogością kominów i studni czekających na odkrywców. Kończą się jednak żywność i baterie. Zapada więc ciężka ale jedyna możliwa w tej sytuacji decyzja: odwrót. Tym razem droga przez jaskinię jest łatwiejsza, gdyż prowadzi w dół. Jest jednak równie niebezpieczna jak poprzednio. Na jednej ze studni urywa się drabinka i tylko linie asekuracyjnej należy zawdzięczać szczęśliwe zakończenie tej przygody. 9 stycznia, po 130 godzinach spędzonych w jaskini, ostatni zespół wychodzi na powierzchnię. 730 m wyżej, w głębi wapiennego masywu pozostało nieznane.

    Ale ludzie nie powiedzieli ostatniego słowa. 22 stycznia rozpoczyna się kolejny szturm. Do akcji wchodzi nowy, wypoczęty zespół. Biwakując podobnie jak poprzednio w Sali Allende, zmieniające się zespoły nieustannie pną się w górę, pod prąd spadającej kaskadami wody. Aby dotrzeć do "tysiąca" należy wspiąć się wyżej, pokonując 270 m. Wydaje się, że to bardzo niewiele. Zaledwie niezbyt wysoki pagórek. Tutaj w jaskini l metr nabiera całkiem innego wymiaru. Szczególnie, jeżeli jest to metr pionowego progu, z którego spada wodna kaskada. W takim przypadku zdobycie każdego odcinka urasta do rangi poważnego problemu. Na przykład pokonanie niewielkiego, bo o wysokości około 10 m, progu trwało 2,5 godziny i wymagało finezyjnej wspinaczki na granicy odpadnięcia. Na dodatek, w miarę posuwania się w górę, trudności techniczne ciągle wzrastają. Wreszcie nadchodzi moment, kiedy nie da się już wspinać przy wykorzystaniu nierówności skały, na których można by zaczepić chociażby końce palców lub oprzeć but. Pozostaje wspinaczka z użyciem haków i nitów. Trwa to jednak długo i wymaga ogromnego wysiłku. Często też wspinaczka z konieczności odbywa się w strugach lodowatej wody.

    Mimo tych przeciwności każdy zespół osiąga coraz to większą wysokość, zbliżając się stopniowo do "magicznej" granicy 1000 m. Wreszcie ostatni zryw i 27 stycznia zostaje osiągnięty najwyższy dostępny dla człowieka punkt jaskini położony 1024 m powyżej otworu. A więc rekord świata! Jaskiniowy Everest został zdobyty po prawie 300 godzinach walki z wodą, trudnościami wspinaczkowymi najwyższego stopnia i zwykłą ludzką słabością.

    Po raz pierwszy właśnie Polacy na taką skalę zastosowali najnowocześniejsze techniki wspinaczki do eksploracji jaskiń. Po raz pierwszy człowiek przekroczył wysokość tysiąca metrów w jaskini, posuwając się od jej otworu w górę. Wyprawa odniosła również sukces w dziedzinie alpinizmu kobiecego. Ewa Wójcik, jako pierwsza Polka, po raz drugi przekroczyła w jaskini o charakterze pionowym granicę 900 m. Polski alpinizm podziemny umocnił swoją wysoką pozycję w światowej czołówce, a nazwa "Polskie Kaskady", nadana odkrytej przez Wyprawę najwyższej części jaskini, przypominać będzie o naszym wkładzie w eksplorację Lamprechtsofen.

Zdjęcia autora.