Do dziury

Bogusław Pokuta

    Organizacja wyjazdu o dziwo nie sprawiła nam wiele kłopotów. Zgodnie z planem pod otworem naszej wymarzonej jaskini znaleźliśmy się we wrześniu. Najlepszy czas na zmierzenie się ze słynnym molochem. Pogoda zdawała nam się sprzyjać. Po sprawnym załatwieniu formalności, miejscowi uprzejmie podprowadzili nas pod otwór i nie czekając specjalnie długo oddalili się na dół, do domu. My porzuceni nad piękną studnią wlotową zaczęliśmy się w skupieniu przebierać. Pierwszy zaczął zjeżdżać Artur. Poręczując szybko opróżniał pierwszy worek.
- Wolna ! - krzyknął z otchłani. Za nim pojechał Marcin i Krzysiek biorąc po dwa worki. Ja szedłem na końcu niecierpliwie goniąc kolegów.
- Ale studnia ! - krzyknąłem napalony.
- No robi wrażenie - odpowiedział Krzysiek. Studnia miała jakieś 80 metrów i za obszernym otworem jeszcze się rozszerzała, a rozproszone światło sięgało jej dna. W międzyczasie Artur wniknął już w meander biorący początek w studni. Piękny, ale niezbyt obszerny, wijący się korytarz doprowadził nas nad kolejną studnię. 20 metrów zjazdu i meander, kolejna studnia i meander. Tak jeszcze kilka razy - czysta klasyka. Artur rozpakował już dwa worki lin, a my byliśmy nie głębiej niż na -300.
- Mam nadzieję, że szkic jest prawdziwy, bo jak tak dalej pójdzie to nie dojdziemy do dna - rzucił Artek i wziął worek od Marcina, który z drugim wziął się do poręczowania kolejnej studni. Mijała właśnie trzecia godzina, nieźle jak na nieznaną jaskinię, ale jak dotąd nie było trudności orientacyjnych, a spity są tam, gdzie być powinny. Marcin zaczął zjeżdżać do wąskiej studni.
- Cholera ... co jest ... no rzesz k..... - Marcin szamotał się kilkanaście metrów pod nami. Artur nachylił się nad studnią i krzyknął: - Co się dzieje !
- Światło mi wysiadło, nie chce mi odpalić !
- Odbiło ci ? Przecież świecisz normalnie.
Marcin przestał się rzucać i po chwili wrzasnął:
- Ja pierniczę, o kurde ale lufa ! Panowie tutaj nawet ścian nie widać. Mam nadzieję, że liny wystarczy do dna ! - niosło echo. Jak się okazało, za ciasnym startem studnia nagle rozszerzała się zaskakując absolutną czernią. Zjazd nie był aż tak długi - jakieś 50 metrów, ale z dołu stropu już nie było widać. Staliśmy w jakiejś gigantycznej sali, a widać było tylko jej dno usłane wielkimi głazami. Panowała cisza.
- Ze szkicu wynika, że mamy iść w dół trzymając się prawej ściany - przerwał Artur. - Tylko gdzie ona jest ? - zadrwił Marcin.
- Nie wiem, ale na szczęście wiemy gdzie jest dół, chodźmy.
Po jakiś stu metrach złapaliśmy kontakt wzrokowy ze ścianą. Łażenie po wantach było nawet ciekawe, ale po pół godzinie zaczęło już nas męczyć, a wory coraz bardziej przeszkadzały. Mijała piąta godzina akcji.
- Może coś zjemy ? - zapytał Marcin. - No, ja bym się przynajmniej napił - dodałem.
- Dobra, stańmy na chwilę - odparł Artur i wyjął butelkę z piciem. Po dziesięciu minutach szliśmy dalej. Po chwili pojawił się szum wody dobiegający z między głazów. Zwiastowało to zmianę charakteru jaskini. Rzeczywiście po dalszych paru chwilach korytarz zaczął przyjmować wyobrażalne, widzialne rozmiary, a woda zdawała się bliższa stóp. Stanęliśmy nad progiem. Marcin zjechał jako pierwszy i skończył liny z czwartego worka, byliśmy na jakieś -600 ... Trzask, huk i "siarka"
- Pudło !!! - wrzasnął Krzysiek - co ty robisz, uważaj trochę ! - Sory, nawet nie poczułem jak wyjechało spod nogi - odpowiedziałem speszony - przepraszam !
Zjechałem na dół i kątem oka spojrzałem na roztrzaskane wanty. Po kilkudziesięciu metrach korytarz usłany głazami zamienił się w wysoki meander szumiący wodą płynącą gdzieś głęboko na dole. Po kilku trawersach i studniach meander obniża się i stajemy wreszcie na litym dnie obszernego rurowatego korytarza.
- To chyba jest Wielki Kanał - powiedział Artur patrząc na szkic.
- Teraz chyba powinno pójść szybciej - rzucił z nadzieją Marcin.
- Zobaczymy - Krzysiek wziął worek i ruszył pierwszy. Ja za nim z drugim workiem, Marcin na końcu już na lekko. Dalej wodny korytarz dzielony przez progi na odcinki śmiało prowadził w dół. Dominujący szum wody ograniczał nasze rozmowy do "wolna" i "dobra". Dotarliśmy do dosyć dużego jeziora, do którego wpadały jeszcze dwa pokaźne cieki tworzące wielki wir. Wyglądało to jak wodne piekło, brakowało tylko jakiegoś wielkiego smoka.
- Teraz Wielki Trawers po lewej ścianie, około 60 metrów - Artur przerwał ciszę i zabrał się do przygotowywania sprzętu.
- Nie wygląda na trudny - pocieszająco rzekł Marcin.
- Rzeczywiście, nie wygląda - odpowiedział.
- Ja pójdę - wziąłem od razu worek i zacząłem poręczowanie. Choć zaiste trawers nie wyglądał trudno to kotłująca się woda nie nastrajała pozytywnie.
- I jak ? - krzyknął Krzysiek.
- Na razie spoko, jest natura i są spity - byłem jakieś 20 metrów dalej. Szedłem dosyć pewnie, szybko poręczując, ale dwa metry dalej ...
- Cholera !!! - pośliznąłem się i z pluskiem wpadłem do wody.
- Jesteś cały ?! - wszyscy krzyknęli razem.
- Ha, ha ! Spoko, na szczęście w wodzie była półka.
Zamoczyłem się po uda, głównie dzięki temu, że zawisnąłem na shuncie. Już bez pośpiechu wyszedłem z wody do punktu i dokończyłem trawers w ciszy i skupieniu. Czekając na drugim brzegu zdjąłem i wykręciłem skarpety i kombinezon. Nie było ciepło, ale nie byłem już mokry.
- Możemy iść dalej ? - spytał Artur.
- Oczywiście, najlepiej od razu - odparłem i ubrałem kalosze.
Dalej obszerny korytarz prowadził wzdłuż kipiącej podziemnej rzeki, która stromo spływała w głąb ziemi. Odcinki poziome dzieliły pochylnie i progi z wodospadami. Mijała dwunasta godzina, gdy opróżniliśmy ostatni worek z linami. Wydawało się, że do dna jest już niedaleko. I rzeczywiście po godzinie marszu byliśmy przy syfonie końcowym.
- No chłopaki, nie jest źle. Zjedzmy coś i do góry - powiedział Artur i wyjął aparat. Zrobiliśmy sobie parę zdjęć i po zmianie karbidu zabraliśmy się do jedzenia. W ogólnej ciszy szum wody wydawał się głośniejszy ... - Wiecie co, nie wydaje się wam, że woda robi się bardziej mętna ? - zapytał Krzysiek.
- O rzesz k.... ! Spadamy stąd - zarządził Artur - szybko pakować się, mamy mało czasu.
Pierwszy szedł Artur. Jego marsz był wystarczająco szybki, żeby słyszeć własne serce, ale nikt nie zamierzał zwalniać. Woda przybierała z minuty na minutę. Miejscami rzeka płynęła już całą szerokością korytarza. Choć wydawało się, że idziemy bardzo szybko, to chyba wszyscy zdaliśmy sobie sprawę jak daleko jest stąd do domu.
Pod pierwszymi sznurkami byliśmy po 40 minutach. Byliśmy wykończeni tempem, a do Wielkiego Kanału, za którym bylibyśmy bezpieczni, było jeszcze daleko. Nie było alternatywy, rzuciliśmy się na sznurki jak tonący na brzytwę. "Wolna, dobra, wolna, dobra, szum wody, łomot serca, wolna, dobra, wolna, dobra". I tak w nieskończoność. Oczywiście nikt nie myślał o ściąganiu lin.
- No nie ! - wrzasnął Marcin, który doszedł do Artura stojącego obok wodospadu zalewającego sznurek.
- Ja odciągnę sznurek od wody, a wy wychodźcie, może uda mi się znaleźć jakiś punkt - krzyknął Artur. Nikt nie dyskutował. Wszyscy trzej wyszliśmy co sił do góry i niecierpliwie czekaliśmy na czwartego.
- Chyba znalazł punkt !
Artur zaczął wychodzić po skośnie napiętej linie, gdy nagle po kilku metrach punkt "puścił" i nasz kierownik znalazł się pod wodą. Robił co mógł, ale był bezradny. Widmo topielca natychmiast zmusiło nas do działania. Wpięliśmy poignee'tki i po prostu zaczęliśmy go wyciągać do góry, do góry, do góry ... Udało się. Jeszcze przez chwilę rzygał wodą, ale świadom sytuacji zarządził dalszą ewakuację. Tym razem ja szedłem pierwszy. W panującym szumie wodnym kontaktowaliśmy się tylko wzrokowo.
Gdy stanąłem pod jedną z pochylni, zrobiło mi się przez chwilę gorąco. Kilkudziesięciometrowym, stromym korytarzem waliła dzika rzeka, a liny nie było ! Jakby na pożegnanie spojrzałem tylko na swoich kolegów i po chwili wahania zacząłem się wspinać pod prąd. Walka z żywiołem zabrała mi więcej sił niż moja najtrudniejsza wspinaczka. Po czasie zbliżonym do wieczności byłem nad pochylnią. Na skrawku skały postanowiłem czekać na kolegów. Kiedy zaczęło mi się robić naprawdę zimno stwierdziłem, że "w międzyczasie" zobaczę jak wygląda dalsza droga odwrotu. Po ok. 100 metrach okazuje się, że korytarz ma jeszcze metr prześwitu nad wodą, a ta kotłuje się przybierając bezlitośnie. A ich jeszcze nie ma !!!
Czym prędzej wróciłem nad pochylnię, nad którą nie było nikogo, nie było widać żadnych świateł, ani tym bardziej nikogo słychać. Osamotniony w panice zacząłem wydzierać się do chłopaków, co w huku szalejącego żywiołu zapewne przypominało niemy film. Bliski płaczu stałem rozdarty między malejącym prześwitem a przyjaciółmi, z którymi nie wiem co się stało. Stałem tak długo, aż hipotermiczne drgawki prawie wrzuciły mnie do kipiącego błota. Zdałem sobie sprawę, że im już nie pomogę ...
Załamany brnąłem w wodzie po pas do prześwitu w korytarzu - mojej ostatniej nadziei. Ale już go nie było ! NIE BYŁO !!! Nurt wściekłej rzeki zbyt gwałtownie wdzierał się w głąb ziemi, abym mógł próbować przepłynąć "chwilowy" syfon. Nie do końca zobojętniały postanowiłem myśleć. Cofnąłem się do najobszerniejszego fragmentu korytarza. Już nie było żadnego suchego miejsca. Zacząłem szukać jakiegoś komina ... Jest ! Pod lewą ścianą bierze początek niezbyt obszerny, o dziwo prawie suchy komin. Nie myśląc wiele zacząłem się nim wspinać. Na szczęście nie był zbyt trudny, ale nie było w nim żadnej półki. Dlatego w jej poszukiwaniu doszedłem do końca komina, chyba ze 40 metrów. Mogłem co najwyżej dosyć wygodnie stać.
Szum wody stał się odległy, wręcz przyjemny. Słabnące światło, zmęczenie, szum szybko przywołały senność ... STAĆ ! STAĆ ! Światło było już bardzo słabe, ogarniający chłód był już jakby nie mój, przestał mi przeszkadzać. Świadomość bezsilności prowokowała zobojętnienie, które razem ze zmęczeniem kazały mi zasnąć ... STAĆ ! STAĆ ! Moja abstrakcyjna sytuacja powodowała, że przestawałem wierzyć w jej realność. Przecież to jest niemożliwe, takie rzeczy zdarzają się tylko w filmie, albo we śnie ... Aaaaa !!! Zacząłem spadać w całkowitej ciemności ...


   Obudziłem się na podłodze. Leżąc w bezruchu starałem się przywołać pełnię świadomości. Byłem w swoim pokoju. Było łóżko, biurko z komputerem, krzesło, szafa, trochę kwiatków ... Za oknem wstawał dzień, pierwsze ptaki nieśmiało zaczynały śpiewać. Nagły przypływ przytomności uświadomił mi co się stało. Szybko, z obrzydzeniem zdjąłem hełm i rękawice. Spojrzałem na monitor, na którym migał napis: SUPER CAVER - GAME OVER. Z nieukrywaną satysfakcją i wyższością żywej istoty po prostu wyłączyłem komputer o szóstej w niedzielę.
Byłem zmęczony, ale żywy ! Zjadłem syte śniadanie i koło ósmej postanowiłem zadzwonić:
- Cześć Janek. Może przejechałbyś się gdzieś na Jurę, do dziury ?...




Strona główna