Lot i kara

     ...minęła noc. Po zjedzeniu śniadania przebieramy się tylko o tyle, że zamiast gumiaków ubieramy buty i ochraniacze. Okazuje się, że przez noc otwór częściowo zasypał śnieg i teraz Krzychu musi się przez niego przebić, bo wychodzi pierwszy. Po paru minutach walki z worami i śniegiem udaje mu się wyjść z Litworki, chwilę potem jestem obok niego. Pogoda podobna jak wczoraj, lekki wiatr i zachmurzenie. Dopakowujemy plecaki i znanym trawersem udajemy się w kierunku Szarego Żlebu.
- Idziemy do Pod Wanty? - Krzychu zapytał z lekkim wahaniem.
- No chyba tak? - odpowiedziałem z nieco większym przekonaniem. (Taki był nasz plan).
Poszliśmy. Bez większych problemów docieramy do otworu, który jest prawie całkiem zasypany. Na szczęście chłopaki z Wałbrzycha (?) osadzili tyczkę i po kilkunastu minutach kopania możemy wejść do jaskini. Zjeżdżam pierwszy i z przyjemnością doświadczam stałości mikroklimatu podziemnego. Mimo śniegu wsypującego się do wlotówki jest o wiele cieplej. Krzychu zjeżdża za mną i oboje podziwiamy jak wiatr raz po raz wmiata do studni śnieg, który powoli opada i częściowo roztapia się przed osiągnięciem jej dna. Za przełazem zapominamy o zimie, bo kolejny raz jesteśmy tutaj - pod ziemią...
      ...wychodzimy po dwóch godzinach. Widok na powierzchni budzi mój niepokój, jednak chyba celowo się nim nie dzielimy. Choć przy otworze nie wieje jakoś strasznie to widok na Kozi Grzbiet jest deprymujący. Śnieg właściwie nie pada, a jest go mnóstwo w powietrzu. Okazuje się, że to wiatr porywa go z powierzchni i miota nim w górę i na dół, na cztery świata strony, tam i z powrotem. Tak wygląda chaos i żadnymi fraktalami tego nie wytłumaczysz, swoiste piekło.
Szybko przebieramy się i sprawnie napieramy do góry, do trawersu. Idę z kijkami, bo tak mi łatwiej będzie utrzymać równowagę. Mimo ponad 250 m liny i innego sprzętu mamy chyba dosyć dobre tempo, ale w amoku nie zauważamy, że z każdym krokiem w kierunku grani wiatr jest coraz silniejszy.
Docieramy do wypłaszczenia, z którego rozpoczyna się trawers do Szarego Żlebu. Ten trywialny odcinek okazuje się być niezmierzoną przestrzenią, owa płasienka - czarną dziurą...
Każde potknięcie, upadek na kolana i pochylenie się pod ciężkim plecakiem powoduje atak śniegu. Po za tym w powietrzu i miotanym po powierzchni ziemi, wiatr odrywa świeży śnieg, z naszych śladów, bombarduje twarz i dostaje się do gardła. Wraz z zadyszką po szybkim podejściu i śniegiem wdzierającym się do tchawicy powstaje wrażenie duszności. Dodatkowo podmuchy wiatru tworzą podciśnienie, które wysysa powietrze z płuc i nie pozwala oddychać. Przez nieznany mi czas trwamy tak w tym miejscu i tracimy siły w huku halnego. Wszystko to powoduje postępujące otępienie. Krzysiek, tak jak ja, klęczy 2-3 metry za mną. Co jakiś czas tylko spoglądamy na siebie bezsilni. Powtarza się sekwencja ruchów: chcę oddychać, więc wstaję żeby śnieg nie biczował mi twarzy i nie zasypywał ust; po chwili kolejny podmuch przewraca mnie i przygina do ziemi, mój upadek wzbija jeszcze więcej śniegu i lodu, nie mogę oddychać, wstaję, przewracam się ... i tak kilka razy. Nawet nie mam czasu pomyśleć, co robić, jak ratować się przed uduszeniem. Wreszcie jakieś niesamowite uderzenie obala mnie i wykonuję rzut samego siebie przez plecak. Podczas przeturlania się po płaśni podwija mi się noga, co musi dziwnie wyglądać, bo Krzysiek zdejmuje plecak i na czworakach podchodzi do mnie.
- Nic ci się nie stało ?! - pyta z odległości 10 cm.
- Nie, chyba nie !!! - ryczę do niego.
Jednak coś jest nie tak. Odwracamy się - plecaka już nie ma, odleciał !!! Zniknął za przewinięciem. Krzyśkowi został tylko czekan w ręce. Wierząc, że znajdzie plecak, schodzi za przewinięcie, a ja zostaję i przez chwilę zastanawiam się skąd ten luz w kolanie. Siadam tyłem do wiatru, zasłaniam twarz rękami i staram się oddychać. Na sekundę odpływam w inny świat, bez szumu wiatru i śniegu, ale kolejny podmuch przygina mnie do ziemi mimo "osłonięcia" plecakiem. "Nie licząc godzin i lat" czekam na Krzycha, już zaczynam się zastanawiać, czemu nie zawróciliśmy do otworu i dlaczego go jeszcze nie ma, gdy po paru minutach wychyla się zza przewinięcia i coś do mnie krzyczy. Krzyczy i macha czekanem jakby mnie przywoływał do siebie. Ale co z tego, jeśli tak wieje, że ledwie słyszę własne myśli. Domyślając się tylko, o co może mu chodzić, podnoszę się, na czworakach podchodzę do krawędzi przewinięcia i z niedowierzaniem patrzę w dół.
- Co, on chce żebym tędy zszedł ? - pomyślałem - może rzeczywiście da się tam dalej.
Krzysiek wciąż do mnie macha, więc na czworakach zaczynam powoli iść wzdłuż krawędzi. Nie uszedłem metra, gdy kolejny podmuch, jakaś szatańska siła powaliła mnie razem z plecakiem. Po obrocie nagle znalazłem się za krawędzią. Przez ułamek sekundy udaje mi się utrzymać na rękach, ale w łapawicach, bez czekana i oparcia dla nóg NIE MAM SZANS. Jeszcze jeden podmuch i lecę !
Pierwszy obrót - nie wierzę !
Drugi obrót - nabieram prędkości, tracę kontrolę !!
Trzeci obrót - i tak jej nie miałem, wszystko mi jedno !!! Oczami wyobraźni widzę już siebie samego u podstawy jakiejś ściany...

      I stał się cud ! Kolejny raz w swoim życiu wpadłem w ręce Boga.
Widać nie jestem jeszcze gotów stanąć przed Jego obliczem. Zatrzymałem się na niewielkiej płycie wystającej ze zbocza. Leżąc głową w dół staram się ogarnąć sytuację.
- Chyba nie będziesz tak leżał - pomyślałem.
Szybko odwracam się orientując swoje ciało w przestrzeni. Odruchowo wstaję i już myślałem że jest dobrze, gdy powala mnie okropny ból i widok nogi zginającej się w drugą stronę ! ! ! Prawdopodobnie w trakcie turlania się po zboczu wygiąłem ją po raz drugi i załatwiłem sprawę próbując wstać... Zdejmuję plecak. Na szczęście nie ma krwi. To znaczy, że złamanie nie jest otwarte. Dobiega do mnie nie mniej przerażony Krzysiek:
- Co ci jest ?! Już myślałem, że po tobie !
- Noga, chyba złamana, zgina mi się w drugą stronę. To już koniec, dzwonimy po TOPR !
Paręnaście metrów dalej zauważam półkę z przewieszoną płytą. Na czworakach docieram tam i siadam, Krzysiek bierze plecak. Wyciągamy z klapy telefon, Krzysiek dzwoni do dyżurki i zgłasza wypadek. W amoku, nie wiedząc jak to nazwać mówię, że złamałem nogę w kolanie. Komórka z zimna chce odmówić współpracy, więc wkładam ją za pazuchę. Pierwszy szok powoli opada. Ja podkładam sobie coś do siedzenia, wkładam nogi do pustego plecaka, a Krzychu owija się śpiworem i drepcze w miejscu. Dopiero teraz orientuję się, że poniżej przewinięcia wiatr jest o wiele słabszy, choć śnieg wciąż miota się w powietrzu. Jeszcze wpadam na pomysł stabilizacji nogi kijkami, ale okazuje się, że lepiej jest, gdy nogę mam zgiętą.
- To ja może pójdę poszukać plecaka - przypomniał sobie.
- Nie, proszę cię nie idź !
- OK, dobra.
Teraz najbardziej potrzebowałem jego towarzystwa.
- Co ty tam do mnie krzyczałeś ? - zapytałem zaintrygowany.
- Żebyś zrzucił plecak, bo bez niego można było o wiele łatwiej chodzić.
- A ja myślałem, że chcesz żebym do ciebie doszedł.
Uzmysłowiłem sobie, że Krzysiek nie machał na mnie, tylko do mnie, a wyglądało to inaczej, bo uniesioną nad krawędź rękę z czekanem porywał wiatr. Podobnie mój plecak stanowił żagiel, "dzięki" któremu wzbiłem się w otchłań i "nie mogłem się temu oprzeć". Jednak chyba tylko dzięki niemu mam całe plecy, kręgosłup i głowę, a w odpowiednim momencie "żagiel" zamienił się w "kotwicę".
Kiblujemy. Wiatr nie słabnie, śniegu w powietrzu wciąż jest pełno. Zmienia się tylko kierunek jego wędrówki, raz w górę, raz w dół. Mam nawet wrażenie, że śniegu na przeciwległym zboczu ubywa, bo widać coraz więcej traw i jest go coraz więcej w powietrzu. Systematycznie przysypuje mnie, a ja go odgarniam. Co jakiś czas, żeby nie wpaść w hipotermię napinam wszystkie mięśnie w rytmicznych skurczach. Nawet nie jest aż tak zimno... Mijają jakieś dwie godziny, zbliża się zmierzch. Zaczynamy się zastanawiać czy ratownicy będą w stanie dzisiaj do nas dojść. Powoli bierzemy pod uwagę konieczność kiblowania do rana... Telefon !!! Jeden Zamek, drugi zamek, trzeci zamek, głęboka kieszeń:
- Halo !
- Tu dyżurny TOPRu - odzywa się głos w słuchawce - czy taki granatowy plecak w Szarym Żlebie to wasz ?
- Tak, chyba tak.
Okazuje się, że ratownicy jednak podchodzą i jeszcze znaleźli plecak Krzyśka, który po przeleceniu jakichś 300 metrów twardo wylądował na szlaku w Szarym.
- Czy macie jakieś światło ? - zapytał (grotołazów :).
- Tak, mamy.
- Niedługo powinni do was dojść ratownicy, świećcie w ich kierunku, żeby mogli was zauważyć.
- OK, dobrze.
No, już dużo lepiej, przynajmniej jest nadzieja, że mamy szansę.
Zanim zauważamy pierwszą postać mija jeszcze godzina. Gdy ratownik dochodzi na odległość, z której możemy się usłyszeć, zadaje porozumiewawcze pytanie:
- Co jest, kurwa ?
- OK !
Chyba tak samo jak my cieszy się, że już doszedł do nas.
Mija jednak jeszcze chwila zanim dociera do nas pierwszy ratownik.
- Cześć !
- Cześć ! - z przyjemnością się z nim witamy.
- Co Ci jest, co się stało ?
Szybko opisuję wypadek i jego efekty. Gość chyba nawet nie wie jak się cieszę, że go widzę.
- Zaraz dojdzie lekarz - odpowiada pokrzepiająco.
- A ma pawulon ? - pytam - jestem trochę spięty i chętnie bym się rozluźnił ! - uśmiecham się zadowolony.
- Nie martw się, ma wszystko - odpowiada ze zrozumieniem.
Podczas rozmowy dowiadujemy się, że na Kasprowym wiatr wieje ponad 210 km/h ! A ratownicy idący na Liliowe nie byli w stanie osiągnąć przełęczy...
Po kilku minutach dochodzą kolejni ratownicy i lekarz. Fachowo przeprowadza ze mną tzw. wywiad i zakłada mi szynę. W tym czasie reszta przygotowuje się do transportu.
- Brałeś jakieś środki znieczulające ? - pyta lekarz.
- Nie - (miałem w apteczce tramal, ale nieobciążana noga aż tak nie bolała, a po za tym nie chciałem tracić kontaktu z rzeczywistością).
Przed wpakowaniem w nosze każą mi się jeszcze wysikać, ale jestem tak spięty, że mimo prawdziwej potrzeby nie potrafię. Ja się kładę, Krzysiek pakuje plecak i dla ratowników zaczyna się ciężka harówa. Przez następne trzy godziny chłopaki walczą z wiatrem, śniegiem i osiemdziesięcioma kilogramami w noszach. Krzysiek też im dzielnie pomaga. Co chwila drużyna błękitnego krzyża jest przyginana do gleby przez kolejne serie podmuchów.
- Jesteśmy przy Szarym Żlebie - informuje mnie pocieszająco Krzychu.
Ciekawe czy dla nich trwało to tak samo długo jak dla mnie. W Żlebie okazuje się, że warunki wcale nie są lepsze, walka jest nie mniej męcząca. Ja mogę teraz tylko nie przeszkadzać i nie narzekać. Podobnie jak na półce rytmicznie napinam mięśnie, aby się rozgrzać, bo żelowy pakiet grzeje niewyczuwalnie. Jestem całkiem przemoknięty i śpiwór też niewiele daje. Zęby zaciskam na kapturze, który pozwala nieco osłonić twarz przed śniegiem. Już tak chce mi się lać, że gdybym tylko mógł, to zlałbym się w kombinezon, ale nie mogę. Pęcherz boli mnie jakby był wypełniony kamieniami. Zastanawiam się czy go nie uszkodziłem podczas lotu...
Na szczęście wszystko się kiedyś kończy i wreszcie docieramy do Wyżniej Miętusiej Równi. Tam ląduję na przyczepie skutera i po kilkunastu minutach jestem u wylotu Miętusiej. Tutaj podpierany przez ratowników, z nieopisaną ulgą wylewam z siebie cały nadmiar płynów.
Karetka już czeka...


      Miałem szczęście...


      Miesiąc później w lawinie ginie Anka i jej trzech towarzyszy.


     Na pogrzeb udaję się już bez gipsu i kul...


Napisz do autora:

Kuba Nowak

P.S.
      Jeszcze raz dziękuję ratownikom TOPRu, którzy 28 grudnia 2003 roku poszli w góry wbrew halnemu ratować nielota.

      Krzychu dzięki, że tam byłeś.




Strona główna