Czasami bywa tak, że intensywność zdarzeń przekształca naszą nieskromną chęć opisania rzeczywistości w zadanie ponad siły. To, co zaszło staje się niezrozumiałą materią, która trudno badać mając w ręku tak niedoskonałe narzędzia jak zmysły, intelekt język i pamięć. A jednak toczący się głaz wspomnienia wymusza ucieczkę przez jedną z możliwych bram doznawania. Może to sen, może jawa, może...
Oto Ocean.
W owe dni podróży z grubsza tylko akcentowane następstwem światła i mroku nie zważaliśmy na błahy imperatyw dat. Linijka czasu była raczej tylko drogowskazem pośród zwichrzonych wiatrem przygody łąk różnych wymiarów. Wtedy wskazówka zegara myliła nam się często z igłą busoli, zaś ciekły promień echosondy z benedyktyńską cierpliwością odsłaniający kształt przestrzeni dawał nam również pojecie o periodycznym charakterze wszechświata. W takich chwilach, kiedy instrumenty domagały się rozszerzenia swoich kompetencji w pokornej medytacji, na którą stać było nawet najuboższych zastanawialiśmy się nad sensem naszej tu obecności. Ale żyjący ocean, którego oddech nie pozwalał nam usnąć bez wyrzutów sumienia popędzał nas batem swojej nieokreśloności w stronę głębszych rozmyślań. Woleliśmy wtedy chronić się w jarzmie codziennych obowiązków naiwnie pisząc w gęstym powietrzu kolejne nic nie znaczące usprawiedliwienia. Wyprawa była wyzwaniem dla naszego intelektu i szybko zrozumieliśmy, iż ucieczka od owocowych sadów refleksji jest jałowa i niemoralna.
Ocean szybko wybaczał nam chwilę zwątpienia i w przypływie dobrego humoru łamał kruche granice smaku ze starczą lubieżnością pokazując nam język delfinów i fok, który skwapliwie staraliśmy się fotografować. Widząc to niebo - owa brakująca hemisfera - ze zdziwieniem unosiło brwi cirrusów, pozostawiając nas w niepewności czy wybaczać zdziecinnienie starca czy też naszą skromną bezczelność. Lubiliśmy bowiem patrzeć na siebie jak na odwrotnych Kolumbów, którzy do Nowego Świata dopływają z zachodu. Byliśmy wręcz dumni z taniej analogii na mocy, której Genueńczyk dostrzegł Ląd z pokładu Santa Marii, a my w kilka wieków później lądowaliśmy na Madre de Dios...
Niecierpliwie wyczekując Wyspy płynęliśmy przez nieuchronną pulsację cieśnin i przesmyków, której zawiła kartografia stawiała przed nami kolejne egzystencjalne pytania. W zaciszu wąskich fiordów morze złożone lądową chorobą wypychało nas spazmatyczną obstrukcją wprost z gardła cieśniny, nie mogąc znieść mdłości wywołanej nazbyt równym horyzontem. Wdzięczni za ten miłosierny gest odpowiadaliśmy szeptem naszych żołądków wprost do ucha wody, zaś okoliczne wyspy z lubością zanurzały w tej zupie niechlujne brody dżungli, raz po raz unosząc w rytm pływów swój łeb ciężki od niepotrzebnych rozmyślań.
Nietrudno nam było metaforyzować przestrzeń. Tandetne porównania nabierały marmurowego blasku, kiedy następstwo wrażeń, obrazów, faktów, sentencji przekraczało masę krytyczną zaś intelekt a za nim język nie nadążały swoimi marnymi możliwościami z opisem godnym historii literatury. Jedni z nas uciekali się do odpowiednio nieartykułowanych wrzasków nawiązujących do kulturowej spuścizny natury widząc w nich jedyną możliwość precyzyjnego oddania swych doznań. Przeto kiedy ciszę nocy przeszył grom dobywający się z gardła mieliśmy wrażenie, iż echo sumiennie wykonując swój obowiązek zapisuje ten przekaz na cierpliwej kartce marmurowych skał i w ten sposób odciska piętno człowieka po wsze czasy. Nie widzieliśmy nawet sensu odszukiwania winnych takiego stanu.
Inni woleli przekopywać się przez podzwrotnikową dżunglę leksykonów, kodeksów i innych starych woluminów w naiwnym poszukiwaniu tajemniczych nazw, których zawiłe etymologie pozwoliłyby zrozumieć i opisać to, co widzieli: Madre de Dios, Torres del Paine, Ultima Esperanza, Carlos Santana, Led Zeppelin...Kiedy samozwańczy kapłan odczytywał na glos te miana w czasie podejrzanych mszy własnej religii musieliśmy przyznać, że lepkie robaki dreszczy łaskotały nas miłośnie. Szybko jednak zrozumieliśmy, iż słowo, a nawet ów przedwieczny krzyk nie wyrażą pełni naszych doznań. Tu trzeba było innego języka. Dlatego w pokorze uczniów wsłuchiwaliśmy się w nocny ultraszept delfinów, mruczenie 1,8 gigabajtowego procesora oraz uległe brzmienie naszych ciał, którego nikt nie odważyłby się traktować jako faux pas w towarzystwie.
Powoli więc byliśmy przygotowani.
Oto Wyspa.
Kiedy którejś nocy poczuliśmy, iż czarne domino nieba udziela nam błogosławieństwa krzyżem południa, kiedy nasze rozważania o języku nabrały cech takiego absurdu, iż można je było uznać za sensowne, kiedy huraganowy oddech archipelagu przybił na naszych notatkach nihil obstat zrozumieliśmy, iż czas zejść na ląd. Nabraliśmy zuchwałości konkwistadorów i dzierżąc w jednej ręce krwawy miecz odbiornika GPS a w drugiej wzwiedziony fallus teleobiektywu rozpoczęliśmy stanowczą, męską deflorację Wyspy. Ta zrazu we wstydliwej bojaźni zasłoniła przed nami swe marmurowe piękno, wiążąc nas bujnym zarostem dżungli, w którym wilgoć, mrok i gęstwa miały uniemożliwić nam zapis obrazów. My jednak lekceważyliśmy islam Wyspy zabraniający tworzenia wizerunku bogów i wkraczaliśmy na przekór Księdze, Prorokowi i Tradycji. Wtedy skały rozumiejąc swą porażkę lub szansę odrzucały kwef zarośli i puszczały do nas filuterne oko błękitu. W takich chwilach rozumieliśmy nagle miałkość wzniosłych sentencji i przysłów. Stojąc na oddanym nam w posiadanie lądzie, który kokietował nas nagością śnieżnobiałych lapiazów z łatwością niezrozumiałą w zaciszu wielkich miast odrzucaliśmy złote myśli. Droga przestawała być celem, żeglowanie nie było koniecznością, a sztuka była karlo krótka wobec wiecznej tajemnicy życia.
Gdyby ktoś próbował zawrzeć sens naszego pobytu na Wyspie w jednym słowie prędko odrzuciłby skażone rakiem trywialności określenia takie jak eksploracja, przygoda, badania. Troposfera tego lądu przecząc popularnej fizyce zawierała w sobie pierwiastek prawdziwego majestatu, dlatego banalne słowa wydawały się policzkiem i obrazą Inteligencji, której ledwie mogliśmy się domyślać. Zwilgotniałe umysły uciekały w rozległe pola metafor, które gdzieś na horyzoncie lub za nim zawężały się gmatwaniną dróg w jeden punkt, jedno słowo, którego na próżno szukaliśmy. Prędzej już dostępne nam były pewne tajemnicze frazy, w których upatrywaliśmy rozwiązania trapiących nas dylematów. Raz było to "lomo a lo pobre", którego fascynujące brzmienie wywoływało u nas poczucie intelektualnej sytości, innym razem jazgotliwy zgrzyt "pisco sur", który jak błyskawica przeszywał nieboskłon naszych myśli wywołując nazajutrz kaca zrozumienia. Ale każda próba artykułowania takich fraz, których celem była werbalna esencjalizacja ekspedycji prędko minoryzowała się kpiną amatorskich prześmiewców. Bo czyż w istocie były jakiekolwiek słowa mogące oddać rzeczywisty sens naszej peregrynacji? Nie szukajcie w słownikach niepotrzebnych translacji by rozstrzygnąć problem wieży Babel. Nie o znaczenie tutaj chodzi. Kiedy stoisz u wrót dżungli rozumienia, kiedy drogę zagradzają ci zbotanizowane w sposób ultymatywny skały znaczeń czasami tylko przetarta lina ogłupiająco prostych skojarzeń doprowadzić cię może do niekończących się lapiazów doznawania. I wtedy widać słowa, których leksykalne znaczenie jest tyleż oczywiste, co nieistotne.
Taka była Wyspa.
Ale nas gnało dalej, wyżej i głębiej. W noce płaczących niebios, kiedy z czystego wstydu żadna membrana nie była w stanie zatrzymać łez Madre de Dios, które spadały na nasze spragnione snu twarze rozważaliśmy scenariusze odkrywania świata. Rankiem porządkowaliśmy liny, karabinki, młotki, wiertła i nasze umysły starając się wymyślić adekwatna logikę, która niesprzecznie zapewniłaby łady w tych elementach ekwipunku. Rzeczy mieszały nam się z bytami a nadmiar tych drugich raz po raz bezlitośnie ucinany był krasowymi brzytwami, Ockhama co zapewniało nam komfort psychiczny i w miarę lekkie plecaki. Tak wyposażeni wyruszaliśmy w góry nie do końca wiedząc, czym jest właściwie eksploracja. Bo czyż odkrywane przez nas jaskinie były celem czy tylko symbolem. Wyszukując w literaturze tych rejonów, co raz to nowe opozycje zastanawialiśmy się czy w ogóle mogą tu istnieć jakieś niewielkie chociaż kompromisy, które byłyby przyswajalne dla naszych nazbyt może definitywnych osobowości. Twarda zewnętrzność skały zestawiona z niewidzialnym, zaledwie domyślnym powietrzem. Biel marmuru utopiona w ciemnościach miejsc, do których światło nie miało prawa wstępu. Cisza skalnych zakamarków w sąsiedztwie donośnego krzyku huraganu. Byliśmy bezradni wobec barokowych kolekcji obrazów, przedmiotów, dźwięków i zapachów. Oszołomieni nieuzasadnionym przepychem Wyspy, który jak oddech Boga domagał się tylko wiary a nie dociekań, wracaliśmy do obozu brnąc po kolana w błocie własnej mizerii. Wtedy tylko rozpalenie ogniska dysputy mogło uratować nasz nadwątlony honor. Z potrzebną gorliwością oddawaliśmy się wówczas odbrązowianiu historycznych postaci, wiedząc, iż głoszenie chwały człowieka w tych warunkach byłoby czymś niestosownym, niegodnym zwykłych ludzi, za których wszelako nie chcieliśmy się uznawać. Przeto rozmowy nasze zapętlały się w przedziwne wstęgi Möbiusa, powodując, iż ślizgaliśmy się tylko po powierzchni tematów nie mogąc dotrzeć na drugą stronę, której przecież nie było. Kolibry naszych tez w rozpaczliwym trzepocie raz po raz wpadały w ornitologiczne sieci logiki adwersarzy i los ich mógł być tylko jeden. Ale stanowcza wiwisekcja poglądów ukazywała ich kruchość - szkielet szybko wylatywał za burtę akceptacji i pozostawał tylko nastroszony pióropusz stylistycznych ozdobników, których nikt nie brał na poważnie.
Oto Jaskinie.
Kiedy wreszcie przyszło nam zejść głębiej ogarnął nas naturalny strach przed wyższym stopniem rozumienia wszechrzeczy. W największym zdumieniu konstatowaliśmy, iż kolejne odkrywane aweny są tylko odzwierciedleniem głębszych pokładów naszej świadomości. Byliśmy gotowi zuchwale odpowiadać uczniowi Sokratesa, iż to, co widać na ścianie jaskini nie tylko nie jest cieniem, ale wręcz czymś więcej niż rzeczywistością i godząc się na los poetów wygnanych z Państwa osadzaliśmy kolejne spity, które stawały się bezkrwawymi stygmatami; lecz nie słyszeliśmy lub nie chcieliśmy słyszeć adekwatnego do rany jęku.
Znaczyć by to mogło, iż uległe ciało Wyspy nie było niczym więcej niż tylko katalizatorem naszych myśli? Okrywając się pledem mroku w tej jednej chwili przed zapaleniem światła nie jeden z nas doznawał obaw przed tym okrutnym wnioskiem. Ale potem będąc na końcu korytarza groty rozumieliśmy, iż wyprawa odbywa się w niezmierzonych czeluściach naszych umysłów - ocean, wyspa, dżungla, skały, jaskinie niewiele tu znaczą. Ta konstatacja dodawała nam w niezrozumiały sposób sił i wiary w ostateczny sens naszego pobytu. Wiedzieliśmy, iż wszystko, co zobaczymy, czego dotkniemy i co nas dotknie, o czym i w jaki sposób będziemy później opowiadać i tak w końcu kiedyś zostanie zrozumiane.
*****
Któregoś ranka otworzyłem oczy. Statek dygotał wstrząsany febrą podnoszenia kotwicy. Wiedziałem, iż mam ostatnia szansę przekonać się, czym jest w istocie Madre de Dios. Niezważając na dramatycznie nieodległą cezurę wypłynięcia na morze wybiegłem na pokład. W jednej chwili pętla zatoki zacisnęła się na moim gardle sizalem dżungli. Znalazłem się w wilgotnej studni atolu wykrawającej ochłap zupełnie bezgwiezdnego nieba, jako że był dzień. Poczułem skowyczącą potrzebę doznania grani, owej kategorycznej granicy miedzy przestrzeniami, które nabierały manichejskiego charakteru zerojedynkowej logiki. Rodzaj pierwotnego libido kazał mi pognać przez dżunglę. Nie zważając na wijące się wokół drzewa, ostrokrzewy, liany, paprocie, mchy - całą tę botaniczną kakofonię, która popadła w szalony rytuał tańca ni to z zapomnianych starożytnych kultów ni to z portowych burdeli pnąc się coraz wyżej, raniąc dłonie, zmysły i myśli, brocząc krwią zrozumienia w niezrozumiałych sakralizacjach beatyfikowałem i plugawiłem jednocześnie ląd nazwany świętym imieniem. Prędko marmurowy grzbiet otrząsnął się z potarganej kapoty lasu i oto skała złapała mnie za dłonie. W ekspandujących krajobrazach odnajdowałem znajome elementy: leniwe plenie cieśnin pośród zardzewiałych roślinnoscią nieruchomych wraków skał, anusy podmorskich wywierzysk raz po raz w odzewie na hasło ulewy wybryzgujące spazmatycznie wodną zawartość jelit wyspy, zwichrzone owłosienie dżungli - ów rezerwuar wilgoci i szaleństwa, wreszcie zainfekowane ospą awenów płaty skalnej epidermy, dla której byliśmy lekarzami od wstydliwych chorób i jeszcze gdzieś tam wyżej poza racjonalnie wyznaczonym horyzontem rozumienia totemy wyniosłych szczytów, podpierające zmęczony nieboskłon, który jak winklerowskie podłoże tu postawione na opak opadało z westchnieniem na nieruchome dzieło Rzeźbiarza.
Byłem na grani. Z jednej strony otwierała się przerażające urwisko jawy z drugiej ziała oniryczna przepaść. Zrozumiałem, iż nie ode mnie zależy, w którą stronę się stoczę i pojąłem, że nie ma to specjalnego znaczenia. Wyspa odetchnęła kolejnym podmuchem patagońskiego huraganu i poleciałem na łeb na szyję w czeluść tyleż pociągającą, co okrutną. W lawinie własnych myśli znowu postrzegać zacząłem koziołkujące kamienie wspomnień i z rozkoszą oddałem się ich miękkim pieszczotom wiedząc, iż z aktu tego pocznie się kolejna niezwykła wyprawa.
Marek Mżyk
|