SPELEOWĘGRY' 05
( listopadowe SPELEOWCZASY)


10.11.2005

   Nadszedł kolejny "długi weekend", związany ze Świętem Niepodległości.
   Dużo osób po całotygodniowym szukaniu sukcesów czy szczęścia przy kompie lub desce kreślarskiej z wielką energią udało się na poszukiwanie innej rozrywki. Korzystając z pogody kto tylko mógł cieszył się urokami późnej bajecznie kolorowej jesieni. Zostawiając: słupki liczb, kreski projektów, niedokończone eksperymenty czy inne intelektualne "zniewolenia", zrobiliśmy podobnie. Wyruszyliśmy na poszukiwania przygody, piękna przyrody, odpoczynku od codziennych kalkulacji, formuł, reguł czy warsztatu.
Za cel naszego wypadu obraliśmy Węgry - wyjazdem dyrygował "Mały" z STJ.


    Pierwsza ekipa z STJ'tu pojechała już rankiem, by zwiedzać węgierskie miasteczko Tokaj - zapoznać się z winem które mógł pijać sam Szwejk, a pewnikiem sprowadzał na dwór Franciszek Józef I.    Nasza ekipa (Ilona, Aśka, Misiek, Janek i ja) z Krakowa wyjechała późnym popołudniem w czwartek. Przed przejściem granicznym w Aggteleku byliśmy już wieczorkiem po godz. 18.30 i tu spotkała nas niespodzianka. Okazało się, że przejście jest otwarte czasowo (1.X ÷ 30.IV w godzinach: 8.00÷16.00 w pozostałej części roku do godz. 20.00) i choć widzieliśmy już Węgry musieliśmy się przemieścić do następnego przejścia. Aż swędziały nas ręce by podnieś szlabany i zrobić taki tyci, tyci incydent graniczny...
   Po dość długim błądzeniu w gęstej mgle udało się nam dotrzeć na przejście tym razem całodobowe w Bánréve, na którym postawny "kolo" z wielkim "mięśniem generalskim" skontrolował nasze dokumenty i wykazał się przy tym wielką wyobraźnią czytając nazwiska z paszportów :)
   Mgła jednak nie dała za wygraną, jak wierna kochanka towarzyszyła naszemu wesołemu samochodzikowi często tuląc go do swojego puszystego, gęstego ciała i tylko na małe chwile dając odetchnąć oczom zmęczonego kierowcy. W końcu udało się nam dotrzeć do celu - bazy w Jósvafő, gdzie załoga z STJ'u powitała strudzonych podróżników winkiem. W nocy i nad ranem dotarli pozostali uczestnicy wycieczki.





11.11.2005

   Następnego dnia udaliśmy się do jaskini Béke (Bejke) - Pokoju .
   Po pokonaniu dużej liczby betonowych schodów dotarliśmy wreszcie do wnętrza jaskini. Tam poszliśmy najpierw w suche ciągi, by następnie udać się "za wodą".
   W suchych partiach spotkaliśmy żabę (!) bynajmniej nie jaskiniową - niestety nie dała się uratować. Wskoczyła w ciasny meanderek i nie słuchała błagań dużej liczby potencjalnych królewiczów, którzy ofiarowali zbawienny pocałunek...
   Piękno przyrody, które mogliśmy podziwiać w jaskini dostarczyło nam niemal mistycznych przeżyć: widzieliśmy wspaniałe draperie o zabarwieniach od pomarańczowo-czerwonych do śnieżno-białych, polewy, stalagmity , stalaktyty i inne formy naciekowe. Starożytni grecy pewnie powiedzieliby, że w przeszłości tymi korytarzami przechadzała się bogini Afrodyta. Przechodziliśmy przez olbrzymie misy naciekowe, przez które leniwie i z dostojeństwem przelewała się krystalicznie czysta woda. W niejednej z tych olbrzymich mis były perły jaskiniowe.
   Generalnie, by dotrzeć do sanatorium na drugim końcu głównego ciągu, trzeba było zanurzyć się w wodzie po pas. Co ciekawe woda w tej jaskini była niezmiernie ciepła (przynajmniej dla mnie :) ) i brodzenie w niej nie sprawiało jakiegoś większego dyskomfortu termicznego. Misiek miał swój plan ! - by zamoczyć się tylko do kolan, zdołał zrealizować go połowicznie (tzn. do połowy jaskini :D). Początkowo konsekwentnie trawersował i wspinał niejeden prożek, jednak w połowie któryś trawers przerósł przyczepność jego zmoczonych butów i Marcin ześlizgnął się w wodę (głębia po pas), z impetem zamoczył się... cały, łącznie z kaskiem     Dotarliśmy do sanatorium - u nas w kraju są sanatoria w kopalniach soli, a tam - w jaskiniach (i to nie jodowych lecz naturalnych). Przez "judasza" w drzwiach mogliśmy poobserwować świat ... i odbić się od zamkniętych drzwi sanatorium. Do tych drzwi nie mieliśmy klucza - co jednak znacząco wydłużyło wodną przygodę w pięknej jaskini.





12.11.2005


   Następnego dnia - po tak wielkim wysiłku - wybraliśmy się do "królestwa Dionizosa".

   W drodze do Egeru zatrzymaliśmy się w miejscowości Lillafüred - by oglądnąć wielki wodospad... Tutaj dogonił nas "Mały" który szukał miejscowego kociołka na gulasz, czy leczo. I razem poszliśmy ocenić wielkość wodospadu. Jednak przyroda ewidentnie nie chciała współpracować - wodospad może i był wysoki, ale do wodospadu Salto Angel to było mu daleko. Ponadto woda z niego... ciekła jak z kranu - taka wielka posucha.

   Jadąc dalej oglądaliśmy Góry Bukowe w świetle... zachmurzonego, częściowo zamglonego dnia - w tej scenerii niestety niewiele zobaczyliśmy, ale bywały i piękne widoczki.
   Jedną z mantr naszego wyjazdu okazały się słowa: "Barlangkutató" które wprawiały Janka w doskonały nastrój. Druga mantra lansowana przez Ilonę - choć nie jechaliśmy do "Zasiedmiogradzia" - "Daleko jeszcze?" :-) wywoływała uśmiech u pasażerów "wesołego autka".

    W końcu dotarliśmy do piwniczek Egeru - Doliny Pięknych Kobiet lub Pięknej Pani (Dolina Szépasszony). Nie wiem jak inni, ale dla mnie jedyne piękne kobiety jakie tam były to te które z nami przyjechały. Miejscowe to mogą być piękne (to jest moje skromne zdanie) po wielkiej ilości wymówionych w mrocznych piwnicznych sanktuariach tajemnych słów zaklęcia: "probe" i wychyleniu niewielkiej ilości magicznego eliksiru. Czarodziejski rytuał trzeba wielokrotnie powtórzyć.
    Bardziej odpowiada mi tłumaczenie: "Dolina Pięknej Pani" - która jak mówi jedna z legend miała być prehistoryczną boginią piękna - odpowiedniczką Afrodyty czy Wenus . Inni uznają, że nazwa doliny wywodzi się od pracującej tu pięknej kobiety lub pięknych arystokratek zamieszkujących okolice.

   Co ciekawe: w nasiąkniętych zapachem starego wina ścianach piwniczek możemy "spokojnie" porozumieć się po polsku słowami: "Cukier", "Nocukier". Niestety większość winiarzy mówi tylko po autochtońsku, choć są i wyjątki - można przy większej ilości szczęścia pogadać po angielsku. W restauracji obok innych języków, menu jest po polsku ! Z resztą spotkać rodaka w tym przybytku winiarstwa nie nastręcza jakiegoś większego kłopotu. Dość powiedzieć, że jak stołowaliśmy się w restauracji to wszyscy ludzie przebywający w niej - wyłączając obsługę - mówili po polsku.
   Autko po wizycie w winiarskiej dolince - (nie wiedząc czemu) postanowiło się zepsuć - przestały świecić światła pozycyjne. Udało się to odkryć przy okazji małej przerwy na odwiedzenie lasku, żaden z jeżdżących autochtonów nie zachciał nam zwrócić uwagi światełkami. Po chwili walki i szarpania się z instalacją stwierdziliśmy, że nie jest to bezpiecznik, a z drugiej strony, raczej mało prawdopodobne było by spaliło się na raz ponad 10 żarówek. Niestety jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach wszelkie oświetlenie zostawiliśmy na bazie i oświetlaliśmy bezpieczniki poświatą z komórki :D Czwórka grotołazów, a nawet latarki ręcznej czy zapałek nie mieli :)
Po czasie potrzebnym na spokojne zastanowienie się ( około kilka kilometrów przebytej drogi, lub lepiej można to określić: czasie potrzebnym na niespieszne wypicie piwa w doborwym towarzystwie) zatrzymaliśmy się ponownie. Znowu dobraliśy się do instalacji elektrycznej auta. Bez dokładnej lokalizacji usterki obeszliśmy kawałek instalacji, robiąc mostek ze starego kawałka kablana i... światełka rozświetliły ciemność :)

    Wieczorem, po powrocie na bazę zadbaliśmy o zdrowie - zdezynfekowaliśmy strudzone organizmy winem. Pewnie byłby z nas dumny starożytny opiekun lekarzy Asklepios czy bardziej nam współczesny Hipokrates :) Choć zastosowane dawki trunku były niekoniecznie aptekarskie ... :D Wreszcie, w śród przyjaciół, można było sprawdzić jakość trunków, szczególnie cieszyło to kierowcę i innych uczestników wyjazdu, którzy nie odwiedzili Egeru.




   Mały natomiast Dotarł już niezależnie od nas do Miszkolca, gdzie zakupił upragniony kociołek, i co ważniejsze - udał się do jaskini ... tym razem do jaskini z basenem (zobacz w foto-galerii).




   Część ekipy wyposażona w jednoślady podziwiała piękno przyrody Agtelek'ckiego Parku Narodowego, przez które poprowadzono szlaki rowerowe (foto galeria) .




Inna podgrupka udała się do jamy Vecsembükki
A oto relacja Staszka z tej akcji:


    Wstaje kolejny mglisty ranek. Po wczorajszych wodnych zabawach w Beke część naszej ekipy - spragniona odpoczynku od zimnej wody i mokrych wnętrz - udaje się do Miszkolca zażyć kąpieli w termalnych basenach, część jedzie do Egeru po zakup tamtejszych win. Andrzej, Puma i Furek udają się na rowerowy trip po okolicy Jósvafő i Aggteleku.
My natomiast - czyli piszący te słowa oraz Kaja, Magda i Adam - zamierzamy udać się do Vecsembükki-zsomboly, drugiej co do głębokości jaskini Węgier.
    Po przeciągającym się śniadaniu, pakowaniu szpeja i plecaków jesteśmy wreszcie gotowi. Jest południe. Wsiadamy do samochodu i wyruszamy do Bódvaszilas - wioski położonej nieco ponad szesnaście kilometrów na wschód od Jósvafő. Tam zostawiamy naszego czterokołowca, zarzucamy plecaki i dalej ruszamy już pieszo. Podążamy za niebieskimi krzyżykami w stronę granicy ze Słowacją.
Na końcu wsi mijamy kilka zaniedbanych romskich chałup i grupę cygańskich dzieci bawiących się pośród stert odpadów zalegających wokół rozpadających się domów. W odpowiedzi na nasze uśmiechy i powitalne gesty zostajemy obrzuceni kawałkami betonu przez trzy romskie dziewczynki. Czym prędzej zagłębiamy się w pobliski las.
Przez ponad godzinę wspinamy się na niezbyt stromą w górę, idąc po zalegającej leśne poszycie warstwie jesiennych liści. Wreszcie dochodzimy do czerwono-białych słupków. Jesteśmy na granicy ze Słowacją.
Po około półgodzinnych poszukiwaniach znajdujemy otwór, położony w pobliżu słupka granicznego oznaczonego numerem 44/3.
    Przy stalowych barierkach okalających siedemdziesięciometrową studnię wlotową zrzucamy plecaki. Po chwili przerwy spędzonej przy herbatce i czekoladce zaczynamy wbijać się w nasz osobisty jaskiniowy szpej. W pewnym momencie dziewczyny z przerażeniem stwierdzają że nie wzięły z bazy uprzęży. No to naszą - sprawną w założeniach - akcję jaskiniową już na starcie diabli wzięli. Z konieczności dzielimy się na dwie ekipy, męską i żeńską. Wraz z Adamem bierzemy wory i ruszamy do dziury. Najpierw studnia wlotowa, potem krótki trawers i kilkunastometrowy zjazd. Stajemy nad setką. Wisząc na linie przeciskam się ciasnym wlotem do studni, później przestrzeń rozszerza się, pojawiają się ładne nacieki. Liny z worów ubywa szybko, jeszcze tylko przepinka przez węzeł i staję na dnie studni, gdzie czekam na Adama. Po chwili razem ruszamy dalej. Pokonujemy dwie drabiny, 21 metrową studnię i ... kończą nam się liny. Do dna jaskini jeszcze dwie błotne studnie, zjedziemy tam innym razem. Czas wracać, dziewczyny pewnie zmarzły. Na powierzchnię wychodzimy o zmroku po trzech godzinach akcji. Teraz szybka zamiana uprzęży i do jaskini wchodzą Kaja i Magda. W czasie gdy dziewczyny reporęczują, my z Adamem zabijamy czas rozmową o życiu, górach i jaskiniach, od czasu do czasu dla rozgrzewki biegając w dół i w górę zbocza.
Wreszcie po 4 godzinach dziewczyny pojawiają się w otworze.
Szybko pakujemy plecaki i ruszamy w ciemny las. Po około 20 minutach marszu gubimy szlak, jest mglisto. Chwilę kręcimy się w kółko nie do końca mogąc się zdecydować który kierunek wybrać. W końcu dzięki GPS-owi Adama trafiamy idealnie na ścieżkę oznaczoną niebieskimi krzyżami. Teraz pozostaje nam już tylko tuptanie w dół do pozostawionego we wsi samochodu. Po drodze wysyłamy uspokajającego SMS-a do kolegów na bazie, w końcu jest tuż przed dwunastą w nocy, a zakładaliśmy powrót około ósmej.
    Na bazę docieramy pół godziny po północy. Czekają na nas Mały, Snoopy, Janek i Joanna. Chwilę siedzimy dzieląc się wrażeniami z akcji i popijając przywiezione z Egeru wino. Około drugiej w nocy zaszywamy się w naszych śpiworkach.


Napisz do autora:

Stanisław Wasyluk




13.11.2005

   W niedzielę znów działaliśmy wspólnie - weszliśmy do jaskini Baradla . Otwór był znany od czasów prehistorycznych, lecz pierwsze udostępnienie do zwiedzania nastąpiło w 1920 roku. W latach 1927-1928 obudowano otwór od strony wsi Jósvafő, a już 1935 roku wprowadzono na trasę turystyczną światło elektryczne !
   Dość tych danych, po prostu zwiedzaliśmy piękną jamę. Po wejściu od wsi Agtelek trafiamy do przepięknej Sali koncertowej - ciekawe jak tam brzmi muzyka... Do Sali widowni przylegało wyschnięte okresowe jeziorko - z wyciągniętymi na brzeg łodziami - może to nie Wenecja ale ślub w takich wnętrzach... (cena takiej przyjemności - wynajmu sali 50.000 Ft) to z pewnością niezapomniane przeżycie.
   Tą jaskinię niewątpliwie musiała też odwiedzać już wcześniej wspomniana mityczna Afrodyta. Oprócz niej już w nam bliższych czasach odwiedzali ją wielcy tego świata uwieczniając te wydarzenia w stalagmitach.
   Jama bardzo trudna technicznie (dla grotołaza) trzeba iść, iść i jeszcze raz iść (dla turysty dostępna bez specjalnych trudności). W większości jest chodniczek czy ścieżka, masa mostków. Raz lub dwa trzeba było się schylić. Te wszystkie niedogodności wynagrodziła nam jama wspaniałą szatą naciekową. Ciąg rzodkiewki troszkę przypominał normalną jaskinię - trzeba było się dwa razy wspinać. Narzekam tak pro-forma jama dostępna dla zwykłych turystów, lecz poruszaliśmy się samodzielnie i zwiedziliśmy wspaniałą dziurę.
   Przez większość jasklini przepływa okresowo potok z czasem urastając do rzeki którą nazwano "Styx". Na szczęście nie widzieliśmy jej źródeł (pewnie są poza jaskinią) legendarnych mokradeł Acherontu (rzeki boleści), czy dalszych rzek lamentu, lub zapomnienia ... Poziom wody w "Styxie" był zerowy - nie groziły nam żadne smutki - wszyscy dobrze się bawili, śmiali i większość wydarzeń pamiętają :)
   Widzieliśmy największy na Węgrzech stojący 19 metrowy naciek - "Obserwatorium astronomiczne" którego najwyższe partie uczestnicy wycieczki nazwali "czapką mikołaja".
    Dalej idąc za potokiem "Styx" trafiamy do "Sali olbrzymów" gdzie można posłuchać Vangelisa - totalny odjazd. Dość powiedzieć, że pary przytuliły się do siebie pewnie ciesząc się swoją obecnością w tak cudownym miejscu... Reszta ekipy stała w pewnego rodzaju zadumie pięknem...
...

   W tej magicznej chwili pewnie niejeden z nas wrócił do marzeń swojego dzieciństwa... Do odkrywania tego sekretnego lądu wykreowanego w czystych, niewinnych, beztroskich dziecięcych pragnieniach. Dla jednych była to pewnie wyspa piratów dla innych szczególnie zaczytanych w książkach Daniela Defoe'a czy Marka Twain'a nieznana kraina w egzotycznym zakątku wielkiego świata. Widok Sali Gigantów przynosił piękno w swej pierwotnej wersji, zaskoczenie i w konsekwencji piękną szczęśliwą chwilę... W życiu chyba warto kolekcjonować takie cudowne perełki we wspomnieniach. Czasem tylko powstaje pytanie czy to zdarzyło się naprawdę ? czy to przypadkiem nie był tylko piękny sen ... ?
   Dzięki zakupom w Egerze niedzielne wyjście do jamy odbyło się... nie całkiem bladym świtem - weszliśmy do jamy o 10.43, a czas przebywania w jaskini mieliśmy odgórnie ograniczony do 16.00. Pierwszy dzwonek - gaszenie światła dopadło nas przy "obserwatorium astronomicznym" (15.36). Salę Gigantów oglądaliśmy niejako "w biegu" zatrzymując się tylko na 11 minut (15.43 - 15.54). Na zewnątrz już czekała na nas obsługa jamy - mieliśmy tylko 3 minutowe spóźnienie i wybiegliśmy z jaskini o 16.03 :)
   Jaskinia udostępniona turystycznie - po zgłoszeniu się na miejsce w odpowiednich godzinach można przejść całość z przewodnikiem. Po wyjściu z jaskini otworem opodal wsi Josvafo trafiliśmy do pobliskiej restauracji, gdzie zjedliśmy kolację. Wspaniałe niedrogie jedzenie, menu po autochtońsku, niemiecku i angielsku, lecz kelner mówi tylko po miejscowemu i niemiecku.

   Niestety dla kilku osób był to ostatni punkt wycieczki - musieli na poniedziałek wrócić do Polski. Wieczorkiem wypiliśmy zdrowie wracających - zrobiło się jakoś puściej... niby normalne - wyjechało 5 osób, ale chyba to coś więcej.





14.11.2005

   W poniedziałek, po śniadaniu, gdy już cienie wieczornej imprezki powoli rozświetlało słońce, udaliśmy się do małej jamy Vass Imre Zaraz za drzwiami do jaskini(!) spała sobie jaszczurka Salamandra Plamista (Salamandra salamandra ) - symbol Parku Agtelek. Budowniczowie drzwi nie zapomnieli o wlocie dla nietoperzy i przełazie dla jaszczurek. Choć jak na polskie standardy to wlot dla nietoperzy śmierdział ... ciasnotą. Ale może tam występują mniejsze nietoperze.    Piękna jama: obszerne początkowe partie ładnie oświetlone, następnie w połowie jaskini skończyła się stała iluminacja i dalej poszliśmy tylko z własnym świtałem. W jaskini zadbano o "wygody" tam gdzie trzeba się wspinać jest drabinka, gdzie trzeba przejść nad przepastką stalowa kładka. Niektórzy wybrali się w samym wnętrzu - niestety był to ciekawy pomysł, aczkolwiek dostarczał dodatkowych wrażeń - jak tu kurcze (!) przecisnąć się by się jak najmniej wybrudzić :)


   Grupa pod wodza Małego wcześniej opuściła jamę (a, może to my długo robiliśmy zdjęcia... ) i po drodze na bazę zwiedziła jeszcze jaskinię Kossuth.



   Został już tylko mały obowiązek - posprzątania bazy, gdzie pomieszkiwaliśmy i imprezowaliśmy przez kilka dni. Gdzie niektórzy z nas krytycznie oceniali węgierski program TV na czele z kreskówkami co jakiś czas wyzwalając lawinę śmiechu.

   W drodze powrotnej, już na przejściu granicznym w Agtelleku "strażak graniczny" po otrzymaniu wszelkich papierów wymruczał w rozkazującym tonie:
- "otwieritie couper"
(o co u licha chodzi - zadawaliśmy sobie takie pytanie - już po wejściu do UNI nawet austriacy nie zaglądają do samochodów)
Po otworzeniu bagażnika dorzucił w całkiem nijakiej tonacji:
- hhzxcs # ? ! .. ) Xzzj %?
Na co mogliśmy tylko odpowiedzieć wzruszeniem ramion i cichym
- hmmm ???
Chyba gostek zrozumiał body langwich - już nie chciał nic od nas.
Zawołał konsultanta.
   Już we 2-uch oglądali wypchany po sufit bagażnik plecakami, torbami i trofeami przywiezionymi z Egeru - buteleczkami z winem.
Byli jacyś niezdecydowani, zawołali 3-go pogranicznika - pobulgotało coś w autochtonicznej mowie, wymienili między sobą jakieś zdania, oglądnęli jeszcze raz już w pełnym składzie konsylium - pacjenta - bagażnik samochodu... Następnie po kilkuminutowej burzy mózgów oddali dokumenty i machnęli ręką.
    Do dzisiaj nie wiemy, o co im do licha chodziło...





WEJŚCIE DO GALERII





   Podsumowanie
   Weekend okazał się wspaniale spędzonym czasem w gronie przyjaciół. Zobaczyliśmy cudowne miejsca i choć kroniki wyjazdu nie zanotowały żadnego cudu, to osobiście będę chciał spędzić jeszcze jakiś weekend z takim towarzystwem w tamtych okolicach.
   Podpatrzyliśmy, że w każdej jaskini są prowadzone jakieś badania naukowe - w Bejke mogliśmy zobaczyć masę kubeczków umieszczonych na podstawkach do których skapywała woda ze stalaktytów, oraz płachtę foli zakończoną lejkiem i rurką, zbierającą wodę z większej powierzchni stropu. W jaskini Vass Imre prowadzona jest rejestracja w wielu punktach temperatury, wilgotności i innych parametrów, rozstawionych jest masę ponumerowanych buteleczek (przyznam, że nie wiem do końca do czego - może też na kapiącą wodę ) oraz spotkaliśmy wmurowane rury w poprzek korytarza do mierzenia zmian wymiarowych szczeliny - ruchów górotworu.

   Większość z tych jaskiń jest udostępniana turystycznie - można zachęcać do zwiedzania z miejscowym przewodnikiem tych okolic.

   Teraz w ramach poznawania świata troszkę informacji
Choć jaskinie są wpisane na listę UNESCO i podlegają ścisłej ochronie - można uzyskać pisemne zezwolenie na ich zwiedzanie. Można też kupić bilet i pozwiedzać jakinie z przewodnikiem. Głównymi atrakcjami Parku Narodowego Agtelek są wycieczki jaskiniowe, lecz obok nich Węgrzy zachęcają turystów do wycieczek powierzchniowych: pieszych, rowerowych, czy jazdy konnej. Całość uzupełniają bardzo ciekawe propozycje kulturalne i etnograficzne między innymi: wypiek chleba, pokazowa produkcja świec, pokazy gotowania i wiele innych - choć tu, co do niektórych barierą ograniczającą dostęp jest język. Oprócz warstwy przyrodniczej na tym terenie można zwiedzać wiele ciekawych zabytków - my niestety nie mieliśmy na to za wiele czasu.


W wyjeździe uczestniczyli:
Adam Bartosik, Grzegorz Grabowski, Maciej Krzętowski, Magdalena Wrona "Brodzia", Sławomir Zagórski "Mały" - kierownikSTJ KW Kraków
Kaja Fidzińska "Kajak" AKG Kraków
Andrzej Ciszewski, Michał Ciszewski "Furek", Marcin Czart "Misiek", Ilona Gawęda, Joanna Geisler, Jan Kućmierz, Tomasz Snopkiewicz "Snupi", Stanisław Wasyluk "Bori", Ewa Wójcik "Puma" KKTJ




Linki:
   


Rozmiar: 15205 bajtówNapisz do autora:

Tomasz Snopkiewicz



Schematyczne plany jaskiń sporządzono na podkładzie fotografii tablic umieszczonych przed jaskiniami.