Formalności wyjazdowe zaczęliśmy załatwiać jak zwykle jakieś pół roku wcześniej.
Termin wyjazdu określiliśmy między 20.03. a 08.04. Miała to być kolejna wyprawa do jaskiń masywu Kitzsteinhorn, naszym celem głównym była Feichtnerschachthohle. Polska działalność w tej części Wysokitzh Taurów rozpoczęła się w roku 82, działano wtedy gościnnie z ekipą grotołazów z Salzburga w jaskini Zeferethohle. W roku następnym w tej samej jaskini Polacy osiągnęli głębokość minus 560. Potem działalność wyprawowa w tym masywie zanikła. Andrzej Ciszewski w latach dziewięćdziesiątych prowadził rozmowy zarówno z Taurenkraftwerke (właściciel terenu) i kierownictwem Landeswerein fur Hohlenkunde Salzburg o działalności w tym rejonie. Ostatecznie udało się to załatwić dopiero w roku 1997. Pozwolenie dostaliśmy na jaskinię Feitchnerschacht, która według kierownictwa z Salzburga miała około minus 300, a zmierzona była do minus 80 m. Jak się później okazało odkrył ją Richard Feichtner w roku 1984.
Razem z kolegą z pracy osiągnął głębokość około minus 500 m. Stanęli nad kolejną studnią, ale jak na dwóch ludzi było już za głęboko.
Na przełomie marca i kwietnia 1998 roku udaliśmy się po raz pierwszy na Kitzsteinhorn, ze względów mieszkaniowych ekipa była nieliczna bo ośmio osobowa. Do dyspozycji mieliśmy mały pokoik 4 na 4m, plus prysznic, w położonym na wysokości 2450 m Alpincenter. Trzeba dodać, że w tym rejonie można jeździć na nartach przez cały rok. Sezon narciarski kończy się tutaj z początkiem maja. Duża ilość wyciągów i kolejek linowych sprawia, że dziennie przewala się tam do 10 000 ludzi. Kameralnie robi się dopiero po szesnastej, kiedy wszyscy zjeżdżają na dół. Nasza działalność jaskiniowa zaczęła się od zlokalizowania otworu. Jesienią udało się zrobić mały rekonesans i przy otworze został usypany ogromny kopiec kamieni. Uzbrojeni w liczne łopaty udaliśmy się w jego rejon.
Ilość śniegu przerosła nas. Do otworu dokopaliśmy się dopiero w trzecim dniu. Udało się to dzięki Rirachrdowi Feichtnerowi, którego wtedy poznaliśmy, po dokładniejszych namiarach, dwa ratraki w ciągu godziny dokopały się do otworu. Był jakieś siedem metrów pod śniegiem. Na pierwszej wyprawie udało się nam osiągnąć dno na minus 623 m. Była szansa na kontynuację, tak więc rok później znowu gościliśmy w Alpincenter. Plonem drugiej wyprawy było odkrycie ciągu bocznego, który niestety doprowadzał w okolice znanego dna. Z powodu wysokiego stanu wody problem na dnie był nie osiągalny. Na trzeciej wyprawie postanowiliśmy rozwiązać problem w małym "odboczku" na minus 450 m. Był to wylot niedużego korytarza zamulony piaskiem. Na kopanie przeznaczyliśmy cztery szychty. Kiedy wydawało się, że piasku przybywa, pod koniec czwartej szychty, pokazał się mały prześwit. Za nim, ciasne przełazy, które po kilkudziesięciu metrach, przeszły w obszerne galerie. Z długich, ponad pół kilometrowych galerii Króla Ryszarda, odchodziły dwa ciągi studni. W jednym z nich systemem pochylni, prożków i gdzieniegdzie studni, osiągnęliśmy Salę Proroka na, prawie minus 700 m. Z jej dna odchodził meander, który doprowadził nas nad krawędź studni. Tak więc następna wyprawa miała dobre perspektywy.
Tragedia do jakiej doszło jesienią ubiegłego roku, kiedy spłonęła podziemna kolejka dowożąca towary i narciarzy do Alpincenter, postawiła pod znakiem zapytania naszą wyprawę. Dopiero w lutym, będąc na miejscu dowiedzieliśmy się, że będziemy mogli mieszkać w Alpincenter. Warunkiem tego było opuszczenie przez Policję kilku pomieszczeń w tym i naszego. Nagła śmierć naszego kolegi, Jacka Dulęby pozmieniała terminy wyjazdów, kierownika Andrzeja Ciszewskiego.
W Alpincenter Policja nie zwolniła naszego mieszkania. Załatwiane urlopy uległy przesunięciu. Ostatnią przeszkodą był zakaz wwożenia do Czech mięsa i przetworów mlecznych. Pomimo tych wszystkitzh niedogodności postanowiliśmy wyjechać. Ostatecznie wyruszyliśmy 29 marca w sześcioosobowym składzie. Dnia następnego po przepakowaniu dobytku i wykonaniu telefonów do Richarda, ustaliliśmy, że możemy wyjechać do Alpincenter w sobotę 31 wcześnie rano. W związku z pożarem "kreta", do góry można dojechać najpierw gondolkami, a potem kanapami. Musieliśmy więc cały dobytek spakować do worów jaskiniowych, tak aby wszystko przeżyło ten transport. Mimo naszych obaw poszło gładko i po ósmej wkroczyliśmy do naszego pokoiku. Po śniadaniu dwie osoby poszły poszerzyć otwór wykopany już przez Richarda. Po południu kolejna dwójka zaporęczowała pierwsze sto metrów i wymieniła uszkodzone liny. W czasie transportu Richard opowiedział nam o nowej jaskini, którą odkrył dwa tygodnie wcześniej. Po południu Krzysiek z Richardem udali się do tej jaskini. Nazwali ją Eisschachthohle, eksplorację zakończyli na minus 40 m. Pierwszego kwietnia rozpoczęliśmy działalność w Feitchnerschacht, właściwie to mieliśmy rozpocząć. Krzysiek i Wojtek byli pierwszą dwójką biwakową. Po drodze na Krzyśka osunęła się wanta rozcinając mu palec wskazujący prawej ręki i dużego palca u nogi. Na szczęście działo się to niezbyt głęboko i szybko udało się im wyjść na powierzchnię. Henryk i poszkodowany Krzysiek musieli zjechać do szpitala. Ku naszej radości okazało się, że nie amputują Krzyśkowi palca, a palec u nogi jest tylko mocno rozcięty. Niemniej czekała go operacja palca u ręki i długa rekonwalescencja. Henryk został na dole opiekując się nim.
Zostaliśmy na górze we czwórkę, tak więc o działalności z biwaku nie było mowy. Pocieszaliśmy się, że zaraz mają dojechać Andrzej z Ewą oraz Agnieszka z Krzyśkiem. Do tego miał dołączyć Philip i Jean-Paul z Francji. W poniedziałek drugiego kwietnia, Wojtek i ja idziemy do Lodowej, gdzie eksplorujemy do minus 150 m, jaskinia się kończy. Po południu na pomiary weszli Kuba z Krzyśkiem. Wieczorem dojechali Francuzi, mając łączność telefoniczną z kierownikiem ustaliliśmy plan działania. We wtorek na biwak weszli Kuba i Krzysiek oraz jako grupa wspomagająca, Wojtek i ja. Parę godzin po nas wchodzą Francuzi. Tak jak się obawialiśmy przekop był zamulony, Kuba i Krzysiek zakładają biwak w starym miejscu, na minus 400 i idą kopać. Nasza dwójka wychodzi na górę, a Philip i Jean-Paul kładą się od razu spać. W środę rano wyjeżdża do Alpincenter Andrzej z Ewą oraz Henryk. Ponieważ Henryk i tak był ograniczony czasowo skrócił swój pobyt jeszcze bardziej i przy okazji odwiózł Krzyśka do Polski. Okazało się też, że rano zepsuł się samochód Agnieszce i Krzyśkowi. Zostaliśmy znowu we czwórkę, postanowiliśmy, że po wyjściu Philipa i Jean-Paula, na ostatnią szychtę wejdziemy z Wojtkiem. W środę wieczorem z biwaku wyszli Francuzi. Udało się im pociągnąć eksplorację od Sali Proroka jakieś 120 metrów niżej. Po nich Kuba i Krzysiek poszli na szychtę eksploracyjną. Wojtek i ja mamy więc wchodzić w czwartek. Samochód Krzyśka nie dał się naprawić i musiał wrócić do Polski na lawecie. Agnieszka w piątek rano wyjechała na górę. W czwartek Philip wyciąga liny z jaskini Lodowej i zaopatrzeni w nie wchodzimy z Wojtkiem na biwak. Kiedy doszliśmy na miejsce chłopcy byli na kartowaniu. Wrócili z szychty i zdziwieni zobaczyli nas zamiast Agnieszki i Krzyśka. Oznajmiamy im, że idziemy na jedną szychtę i mają czekać na nasz powrót.
Trochę zawiedzeni mówią, że to dobrze, bo jest już za daleko z tego biwaku i zaczęły się błota. Ocenili, że są na jakieś minus 900 m. Uzbrojeni w cierpliwość schodzimy z Wojtkiem na przodek, po trzech godzinach tuptania trafiamy na błota. Po dalszych dwudziestu minutach jesteśmy na przodku, w małej salce, w której musimy cały czas chodzić, bo dłuższe stanie powoduje zapadanie się w okropną maź. Za salką krótki korytarz i studnia, wybieramy ścianę mniej obłoconą i jedziemy w dół. Kilka półeczek, parę spitów i studnia przechodzi w strome kaskadki. Zmiana poręczującego i ja zaczynam zjazd. Znowu kilka spitów i trochę pionu, dojeżdżam do małej salki. Z niej odchodzi obłocona pochylnia. Robi się późno, ale Wojtek chce jechać dalej. Po krótkim wahaniu kontynuujemy eksplorację. Wstrętna pochylnia spoziomowała się. Dalej ruszamy pieszo, po kilkunastu metrach dochodzimy do salki, a na wprost korytarz wypełnia błoto. Wojtek wchodzi i stwierdza, że jest coraz ciaśniej, ale być może uda się tam przejść. Z salki w dół odchodzi wąski korytarzyk, z poświęceniem kładąc się na błocie zaglądamy. Widać, że się rozszerza, ale trzeba trochę popracować. W drodze powrotnej kartujemy nasze odkrycia. Przy takiej ilości błota była to nie łatwa czynność. Po naszym powrocie Kuba i Krzysiek wychodzą na powierzchnię. My śpimy i po spaniu wynosimy biwak, po drodze podciągamy niektóre liny. Na powierzchni szaleje nieprzyjemna śnieżyca. Dobrze, że Alpincenter jest niedaleko. W sobotę przeliczamy wszystkie pomiary, wychodzi że jesteśmy na - 1025 m, nikt z nas nie przypuszczał, że jednak się uda. W niedzielę na ostatnią akcję weszli Ewa, Agnieszka i Andrzej, zreporęczowali pierwszy odcinek jaskini. W poniedziałek rano opuściliśmy nasz pokoik w Alpincenter i udaliśmy się do chatki pod Lampo. Wieczorem mała imprezka z okazji przekroczenia magicznego tysiąca. Następnego dnia część składu wraca do Polski. W środę, po wizytach w Salzburgu i masywie Mozermandl, ostatnia część wyprawy wróciła do kraju.
Była to czwarta wyprawa w masyw Kitzsteinhornu do jaskini Feichtnerschachthohle. Zorganizowana przez Krakowski Klub Taternictwa Jaskiniowego. Działaliśmy w terminie 29.03. do 10.04 w składzie: Andrzej Ciszewski - kierownik, Marcin Czart, Agnieszka Gajewska (Speleoklub Warszawski), Krzysztof Recielski(Speleoklub Warszawski), Jakub Nowak, Krzysztof Nowak, Henryk Nowacki, Krzysztof Piksa (Akademicki Klub Grotołazów), Wojciech Sieprawski, Ewa Wójcik oraz Philipe Audra, Jean-Paul Saunier.
|