Wyprawa Lampo 2002 jak zawsze zaczęła się dużo wcześniej - zapisami na poszczególne "turnusy" i pewnymi przesunięciami kadrowymi, roszadami doborem towarzysko-urlopowym. Wybór ubezpieczyciela i samo ubezpieczenie zostało zrobione w ostatniej chwili, lecz tak zawsze było. Następnie zakupy sprzętu oraz "papu", a jak wszystko było już zgromadzone to zapakowanie tego dobra do samochodów i jazda przez dwie granice. Odprawy poszły bardzo sprawnie, ograniczyły się do machnięcia ręką przez wszystkie służby graniczne na obu liniach zmiany państwowości /choć wjechaliśmy w Niemcy tam przywitało nas tylko opuszczone przejście graniczne, by inne mogło pożegnać nas przy powtórnym wjeździe do Austrii/. Jadąc do "chatki" odwiedziliśmy Klub Salzburski, gdzie zostaliśmy poczęstowani Piwem. Po chwili rozmowy pojechaliśmy dalej. W chatce rozmowy głównie dotyczyły helikoptera, oraz pogody. Następnego dzionka zostało zasadniczo wszystko spakowane i przygotowane do lotniczego transportu. Celem ładunku był 2 obóz - ale by nie było za różowo, pogoda wybitnie się pogorszyła. Wieczorem piwo, speleo test, zabawa i jakiś film Po jednym obrocie planety /w wokół własnej osi/ padał deszczyk, a my stagnowaliśmy na dole. Odwiedzając okoliczne miejscowości i zostawiając trochę euro w sklepach, chcieliśmy zjechać rynną w Saalfelden lecz pogoda wyłączyła i tą przyjemność. Dnia kolejnego roznosiła nas energia... i cóż z tego, jak wyszły malownicze mgły - pojechaliśmy na rekonesans - nie udało się zobaczyć nawet miejsca z pierwszym obozem -(. W końcu, w bardzo luźnym tłumaczeniu Nebelsbergkar to kar mgieł i tym razem był godny swej nazwy. Wieczorem, by przerwać stagnacyję - mając wszystkie klucze w ręce poszliśmy obejść Lampo od dołu. Byliśmy tam gdzie puściła nas przyroda tzn. do syfonu Bogsee. Trochę później /rano gdy nadeszło już jutro/ wyszło małe słoneczko i choć jeszcze snuły się pewne poszarpane fragmenty mgieł, to i one dość szybko były rozpraszane przez świecące słońce. Poszliśmy do góry, tam rozbiliśmy 1 obóz przy jeziorkach i dalej do góry zakładać 2 obóz. Przy jeziorkach napotkaliśmy tubylca, a może tambylca - dziadka z bardzo słusznym kijem w ręce, w krótkich spodeńkach wyposażonych w szelki, wełnianych skarpetach tuż pod kolano. Całość postaci oprócz twarzy wzbudzającej zaufanie i zdradzającej mądrość życiową, uzupełniał skautowski kapelusz nadając jegomościowi unikalną aurę. Próbowaliśmy nawiązać jakąś konwersacyje, lecz on po swojemu my po naszemu i angielsku i to jakby był koniec konwersacji, zamienionej na dwa oddzielne monologi. W końcu udało nam się "pogadać", autochton wymienił kilka razy słowo "wasser". Aaa !!! eureka chodzi mu o wodę ! - niestety nie mogliśmy dojść czy pyta o eksplorację w dziurze za "wodą", czy też o to, czy mamy coś do picia - teraz myślę że był to prorok i ostrzegał nas o nadchodzącej zlewie ! Zapytał nas jeszcze o telefony - używając prawie wszystkich kończyn powiedzieliśmy, że mamy komórki i to wszyscy ... Wtedy poszedł sobie, w jedynie znanym sobie kierunku pozdrawiając nas uśmiechem. Po czasie jaki potrzebuje wesołe słoneczko na przejście kawałka drogi po nieboskłonie Doszliśmy do 2. Tam rozpieczętowaliśmy depozyt - nie był zabezpieczony żadną klątwą w rodzaju Klątwy Tutenchamona i pewnie dlatego myszy - tubylcy przegryzły się przez zabezpieczenie mechaniczne - folię i pociachały nam karimatkę wyprawową, na szczęście 1 z 3. Pawła pod ciężarem beczki na karku pokonała grawitacja i małe kamyczki które zrobiły na skąd inąd szorstkim podłożu niezły poślizg... - musiał "lizać rany" na kolanku lecz beczkę doniósł ! Dzień się wyklarował piękny, nawet można rzec upalny co dobrze nas nastroiło, noc była za to zimna, gwiaździsta. Spadało trochę meteorów /początki roju Perseid/ chyba każdy myślał jakieś marzenie - podobno te bezgłośnie wypowiedziane w chwili gdy płonie gość z kosmosu niebawem się spełnią ... 29 Lampa - słońce świeci na najwyższym biegu, a wiaterek gdzieś się stracił i całkiem przepadł... Po wielu dyskusyjach i rozważaniu za i przeciw oczywiście każdy miał własne zdanie doszliśmy do konsensusu i rozbijamy Bazówę - a właściwie rozpoczynamy prace kamieniarskie uprzątnęliśmy z 1m3 gruzu, oczyścili skałę, wyrównali podłoże. Ta uszyta przez Kubę gąsienica o przytulnym wnętrzu została zaopatrzona w multum odciągów. 18 spitów miało zapewnić przetrwanie każdej nawałnicy /o jakeśmy się mylili - ale to zweryfikowała sama przyroda 3 tygodnie później/. Namiot stoi, a my jesteśmy zachwyceni - dostaliśmy wiadomość od Andrzeja: ŚMIGŁO będzie o 15.30. Przygotowujemy lądowisko. Znowu dysputy - gdzie może wylądować helikopter, by przypadkiem nie naruszył naszych namiotów - ustalamy lądowisko. Tam gdzie ma być położona siata z dużą ilością dobra układamy z worów jaskiniowych wypchanych kamieniami literkę "H", lecz już samo miejsce gdzie ma przyziemić maszyna by wypuścić Andrzeja i Miłosza to już istna kość niezgody. Proponuję by sobie usiadł koło zegara słonecznego, tam jest fajnie płasko lecz kilka osób obawia się o namioty... ustalamy w końcu że będzie to kawałek dalej - Goprowiec przyjmie śmigło. Już wszystko ustalone, lecz zaczynamy częściej niż przed południem patrzyć w niebo... obłoczki - białe niegroźne obłoczki /w porządku/. Minął jakiś czas /coś około czasu potrzebnego do ugotowania kaszy/ troszkę jasnych chmurek. Przesuńmy się o czas w którym moglibyśmy ją skonsumować .../kaszę :))/ chmurki troszkę gęstnieją robi się białawo-szara wata. W końcu o 15.00 robi się ciemno i kilka minut później zaczyna się regularna zlewa - porządna burza z wieloma piorunami. Dwa które szacujemy na odległość od nas na jakieś 100 - 200 metrów, grzmot był opóźniony o jakieś pół sekundy. Po czasie potrzebnym na przestanie padania - przestaje padać :)) Wspólnie wydobywamy z dołka krasowego kamienną płytę i po pewnych trudach przynosimy nowy blat na stół. Może śmigło przyleci wieczorem - i choć już przestali się aniołowie na nas gniewać i wyszło słońce... nie przyleciał ... 30 Ranek, tak sobie drzemie - w końcu słońce do naszego namiotu dociera o 9.30 a tu dopiero ~8.00 słyszę coś dziwnego... charakterystycznego ... Helikopter !!! Przylatuje, z wielkim trudem robiąc wielkie zakosy wspina się mozolnie w górę - niemal jak my - podlatuje. Pilot ma jednak inną koncepcję wyładunku, stawia siatę na płacie śniegu / w sumie ma rację - kamyczki na karze są wyjątkowo ostre - mogłyby uszkodzić tą sieć/. Goprowiec pobiegł na miejsce które ustaliliśmy i macha do pilota a pilot ... przyziemia tam gdzie mi się wydawało najlepiej - przy zegarze. Nie można nie przyznać racji i innym Paweł trzyma swój namiot by nie odleciał, na innych namiotach nie zrobiło to większego wrażenia. Wysiada Miłosz niosąc pomarańczową skrzynkę z tworzywa sztucznego, która ma wytrzymać przypadkowe nastąpnięcie platfusowatego słonia i kąpiel w morzu po porwaniu przez mityczną kałamarnicę, a zawierającą Laptopa i drukarkę. Po całym rozbebeszeniu siaty i posegregowaniu żywności idziemy /Paweł i ja/ poręczować Cl-3. Dla towarzystwa zabieramy wiertareczkę - Riobi, 200m liny oraz HSA. Udaje się nam wymienić liny prawie do końca 60-tki. Zabrakło jej na dwie przepinki - zjeżdżamy na starych i działamy w przełazie nad 30-stką. Wiertarka kliniki i 3 h roboty - jest łatwiej - lecz i tak jest ciasno. 31 Idą dwa zespoły do dziury Misiek i Żelka, oraz drugi większy Andrzej, Agnieszka G. i Furek. Pierwszy przeporęczowuje Heniowe trawersy a drugi eksploruje przed salą ze złotkiem, znajdują okienko w studni, którą już w zasadzie opuściliśmy bez nadziei... a jama tam puszcza. Reszta ekipy - wolne. Jarek i ja przebudowujemy plato pod namiot i pogłębiamy odwodnienie. Potem Wojtek i Jarek idą na Birhorn i dalej do Pasauerhutte. Wieczorem, jak zaczynają się snuć pierwsze mgły też szybciutko wchodzę na Birhorn /34 min/ tam jedno piwko wyniesione na plecach z dołu i oglądam burzę nad Kicem, a w zasadzie nad połową horyzontu. Z dołu leniwie przyszedł jęzor mgły - cały czas żyje, przekształca się, zasłania obóz, aż do tego stopnia że siedzę na wyspie pod krzyżem na oceanie falujących mgieł... rozmyślam - jakaś melancholia... cóż samotne wyjście /bez tlenu :)/ i takie odludzie sprzyja odpływaniu na fali marzeń ... Po kwadransie mgła odpływa... 1 Goprowiec i Cieski poszli na biwak, około 18.00 Straszy burzą cały dzionek jest mgliście. 2 Razem z Pawłem idziemy do dziury, jest jakaś 7.00. Pobieramy spod 60 wiertarkę i schodzimy na biwak tam zostawiamy "papu" nie budząc śpiących kolegów i idziemy dalej za Galerię Mykologum. Tam walczymy z trawersem ze 40 metrów po obwodzie studni, równocześnie ze wspinaniem około 20 metrów do góry, niestety jest bardzo krucho i trochę przewieszono. Po wbiciu 9 HSA wycofujemy się na biwak. Zmiennicy Wojtek i Jarek idą reporęczować niżej - już drugi dzień. Następnie w połowie trawersu który założyliśmy z Pawłem odchodzą trawersując w lewo do małego okna, tam znajdują studnię. Następuje zmiana obsady ciepłych puchowych śpiworków , a także zmieniają się nogi które są grzane przez puchowe botki w śpiworach i kurteczki również wypełnione puchem ogrzewają już zmienników. Trzeba było wyjść z przytulnego gniazdka i porzucić resztki miłych snów... Teraz sny należą się z przydziału wymęczonej ekipie wracającej z dołu. Śpimy na karimatach - ja i tak bym nie mógł spać w hamaku - te hamaki są za krótkie !! ja się nie mieszczę !! :)). Ponownie kontynuujemy trawers i wreszcie Paweł wchodzi w okno - odkrywamy nowe ciągi! Po wstępnym rozpoznaniu terenu, znajdujemy dogodniejsze połączenie - w korytarzu jest pęknięcie które prowadzi do półki, a z półki już tylko kilka metrów do końca Galerii Mykologum. Paweł zdejmuje trawers, a ja wbijam kilka HSA i teraz wejście na górę ogranicza się do dwóch krótkich sznurków. Partie te nazywamy Elfimi Partiami /dzięki Paweł za akceptację mojej propozycji nazwy/ /wiele osób pyta dlaczego taka nazwa ... może by było zabawniej ... a może nie, może jest jakieś inne wyjaśnienie :))/ Odkrywamy tam wspaniałą salę, do której z jednej strony kapie deszcz tworząc rozlewisko które ucieka żwawą strużką w meander. Na środku stoi tam olbrzymia wanta, a raczej cuś myte przytwierdzone do spągu, lecz oddzielone 20 cm szczelinką od wiszącego ze stropu podobnego głazu każdy wielkości budki z piwem. Pomimo że przyszliśmy korytarzem z gliną, gdy dochodzimy do sali robi się czysto i glina nie występuje tam wcale. Od tej sali która nosi teraz nazwę "Sala wesołego Elfika" odchodzi korytarz, z dnem wypełnionym błotem w postaci wysuszonej czyli ni to glinka ni co innego. Po przekopaniu kawałka przewężenia przechodzimy do pochylni, gdzie dalej Paweł sam przekopuje się do okrągłej sali, ja w tym czasie rozbieram zawalisko 50m dalej i oczyszczam wejście do pochylni. Niestety już pora wracać - wracamy na biwak. Nasi zmiennicy stwierdzają, że ich studnia łączy się już ze znanymi partiami, zwiedzają Elfie Partie i wyciągają na górę ciąg pomiarowy. Kolejna zmiana - Mierzymy "Błotny Korytarz", "Salę Wesołego Elfika", pochylnie - kurcze ma ona około 70 metrów do góry, a nachylenie cały czas większe od 60 stopni. Jest tam małe okienko, do którego jakoś nie zaglądnęliśmy w amoku wspinaczki do góry - mieliśmy zaglądnąć schodząc, lecz wygląda że jest to rozwinięcie na tym samym pęknięciu mniejszej pochylni. Wspinając się, najpierw było łatwo - nie wbiliśmy punktów, a potem było za daleko do sprzętu, więc schodząc jakoś zapomnieliśmy o okienku -(. Następnie zjeżdżamy do "Bajecznych Kaskad" - fantastyczne miejsce! W "Sali Wesołego Elfika" woda ginie w meandrze, a tu niżej wypływa drugim końcem meandra i wpada do kilku mis. W dużej sali tworzy to kapitalny klimat, a woda nie bacząc na atmosferę robi nam psikusa i ucieka w następny meanderek. Po pomiarach wychodzimy na powierzchnię, jesteśmy " Na Świecie " około 17.00 5 Walka z laptopem, już nie oglądanie filmów z cichutko pracującym generatorem, lecz generator pracuje byśmy przeliczyli pomiary. Z pierwszego opracowania wyników wychodzi, że odkryliśmy 207 metrów. Niestety stanowi to raczej zamknięty ciąg. Wieczorem wchodzi na biwak Andrzej z Agniesią G. a ich zmiennikami są Misiek i druga Agnieszka. Reporęczują, reporęczują... Na Furka ma oko Wojtek. Następne dni dupiata pogoda, mgła i deszcz - a miało być tak ładnie... Mija czas potrzebny do wyjścia słoneczka, lecz słoneczko na chorobowym -( - ZLEWA i wichura. Podkuwam rano odwodnienie w wokół namiotu - zalało nas dość konkretnie. Znajdujemy miseczkę do prania z prawie równoległymi ściankami - jest w niej 22 cm wody a wczoraj była pusta !! W ciągu 24 godzin na 1m2 spadła około 200 l wody !!! Andrzej z Agniesią mieli już wyjść - czekamy na nich na powierzchni - a ich nie ma - wyszli rano, siedzieli 6 godzin pod "60" - pod NRCtką i czekali na opadnięcie wodospadu lejącego się studnią /normalnie tam pada deszcz jaskiniowy !!!/. Misiek wyszedł po południu i ze zdziwieniem zauważył że "Kawiarnia" zamieniła się w Aqua Park !!! Następne dwa dni dupówy - najgorsze, że już wszystkie filmy oglądaliśmy - nudy i rozmyślania. Ja troszkę rozbudowuję kuchnię i pokój gościnny :)) Następnego dnia schodzimy na dół. Dalej mgły i kropi, Przyjeżdża Puma i już następnego wracamy do Polski. W pierwszym turnusie uczestniczyli: Andrzej Ciszewski /Ciszek/Wodzu/ - kierownik, Michał Ciszewski /Furek/, Agnieszka Gajewska, Agnieszka Żelechowska/Żelka/, Marcin Czart/Misiek/, Wojtek Sieprawski/Cieski/, Jarek Matras /Goprowiec/, Paweł Migała /Migacz/, pomagał nam Miłosz Dryjański, dojechała Ewa Wójcik /Puma/ i kreślący te słowa lub naciskający klawisze Tomek Snopkiewicz. Podziękowania dla wszystkich którzy pomogli i umożliwili nam zorganizować tegoroczną wyprawę i nie ważne czy mieli w tym jakiś interes, czy pomogli bezinteresownie - DZIĘKI ! |
Nasze wyprawy Lampo:
|